9 lut 2024

Odwiedziny w PRL-u

        W ubiegłym roku Lublin jako pierwszy w Polsce uzyskał tytuł Europejskiej Stolicy Młodzieży.  Miało się dziać dużo, młodzież miała królować na ulicach, dla młodzieży miały postawać nowe propozycje ze strony instytucji kulturalnych i organizacji. Czyli Lublin miastem młodości w każdym calu? Zapewne tak też było. A jak nie było cały czas, to bywało często. Można więc oczekiwać, że miasto od strony ulicy, od strony infrastruktury również odmłodziło oblicze. 
         Po czym jednak młodość lub młodzieżowość miasta rozpoznać? Po poetyckich graffiti na budynkach szkół? Te, owszem, przyciągają uwagę, zachęcają do krótkiej chociażby refleksji nad urodą poetyckiego słowa, może też przywołają wspomnienia z lekcji polskiego, na których omawiało się wiersze Czechowicza, Anny Kamieńskiej, Julii Hartwig,  Józefa Łobodowskiego. A może właśnie nie omawiało i patrząc na wiersze wyeksponowane na elewacjach warto dowiedzieć się, kim byli ich twórcy. Obawiam się, że wspomniane wyżej nazwiska raczej starszemu pokoleniu prędzej coś powiedzą niż współczesnej młodzieży.  Niekoniecznie więc zjawisko poezji na ulicy, na budynkach jest oznaką współczesnej młodości. Nie jest to też ewenement młodzieżowej postawy życiowej właściwej dla naszych czasów. Raczej realizacja futurystycznych haseł sprzed stu lat, gdy Bruno Jasieński wzywał w manifeście do wyjścia artystów na ulicę i głosił potrzebę organizowania poezokoncertów pociągach, tramwajach, jadłodajniach, na placach i dworcach, w parkach i na balkonach. 
        Jaka ulica będzie wic dzisiaj oznaką młodzieńczości miasta i społeczeństwa? Czy wystarczy brak na przestrzeni kilku kilometrów kiosków, w których można by było kupić gazetę i zwykły papierowy bilet na miejską komunikację? Podczas ostatniej bytności  Lublinie przeszłam trzy km piechotą w poszukiwaniu takiego kiosku. Nie ufam biletomatom stojącym przy przystankach, a tym bardziej automatom wewnątrz pojazdów. Oszukują, zawieszają się, nie wydają reszty, nie drukują biletów. Są bardziej awaryjne niż poczciwa kioskarka odrywająca kartoniki. Z tego punktu widzenia faktycznie, nie jest to miasto dla starych ludzi, którzy wolą kontakt w okienku z żywym człowiekiem, chociaż do starych się jeszcze nie zaliczam, skoro nie posiadam uprawnień do zniżek dla seniorów. 
        Nie wystarczy też wybudowanie nowoczesnego pięknego dworca z darmowymi toaletami, żeby uznać całość urbanistyki miejskiej za nastawioną na młodzieżową nowoczesność. Nawet jeśli postawiono w nim automaty z napojami. To wszystko jest niczym w obliczu potrzeb tak prozaicznych jak zjedzenie posiłku i nocleg. Pełne dania obiadowe i szykowane na wynos nadal dostępne są w tradycyjnych barach rodem sprzed dziesięcioleci. Nie wyobrażam sobie wziąć kebaba na wynos jako kolację do pokoju hotelowego. Toteż istniejące od czasów moich studiów, a więc od lat co najmniej trzydziestu pięciu, bary i knajpki, nawet jeśli większość z nich, zwanych wówczas barami mlecznymi, padła, nadal mają wzięcie. Na Lubartowskiej, na Królewskiej, w Alejach Racławickich stołują się stali mieszkańcy i przyjezdni, chcąc zjeść tradycyjne dania. Można dostać obiadową porcję na wynos, można wziąć sałatkę do kolacji. Nawet układ stolików nie zmienił się tak bardzo. Tyle tylko, że w tradycyjnym menu dodatkowo pojawia się na przykład zapiekanka, pizza lub tortilla. To ukłon w stronę młodszej klienteli, a poza tym królują pierogi, naleśniki, kotlety, kopytka, pyzy, surówki z kapusty,  śledziowe, warzywna sałatka. Nawet kotlety jajeczne, jak za dawnych czasów. Tylko ceraty na stolikach brakuje i aluminiowych łyżek. W tym aspekcie PRL się skończył. 
         Przetrwał za to w hotelu Szukając noclegu zameldowałam się w hotelu, co prawda bez gwiazdek (a może i miał, ale nie widziałam), żeby za bardzo nie wydrenował moich zasobów finansowych, za to z jednoosobowymi pokojami z łazienką i z windą. Pokój - czysty PRL. Szafa w przedpokoju z trzeszczącymi drzwiczkami. Do spania wygniecione i wklęsłe od wieloletniego używania tapczany. Dodatkowe koce w kratę z widocznym zmechaceniem. Tylko łazienka na oko widać, ze młodsza od reszty, chociaż armatura zaśniedziała i już szorstka, a wąż od prysznica rozszczelniony. Na szczęście ciepła woda była. I saszetki z hotelowymi porcjami szamponu i mydełka. Telewizor płaski na ścianie, nie włączałam. Za to telefon - zabytek, ze słuchawką i wciskanymi guzikami. Aż chciało się dotknąć, odświeżyć dłonią pamięć kształtu i gładkość plastiku. Z okna widok na znajome budynki i ulicę, która aż tak bardzo się nie zmieniła, poza tym, że nie ma na niej kiosku, bo w większości miasta już ich nie ma. Gdzieniegdzie jeszcze stoją zabite na głucho, pomalowane przez graficiarzy, a w innych miejscach już rozebrane do cna,  wywiezione, zniknęły z ulicznego pejzażu. 
        Cóż z tego, że powstają nowe osiedla, domy, kościoły, instytucje? Zmieniają się niektóre punkty orientacyjne, ale tam, gdzie była jednostka wojskowa, jest nadal, tylko mniejsza. Część budynków, koszar wojskowych przejęła Politechnika, część inni właściciele. Zmieniło się tylko ostrzeżenie na płocie. Dawniej był zakaz fotografowania wojskowych obiektów, a  teraz zakaz latania nad nimi dronem. Ot, cała nowoczesność. 
        

Brak komentarzy: