Niektórzy twierdzą, że nie nie ma sztuki wysokiej i niskiej, może być tylko dobra i zła. Autorom tego przekonania być może chodziło o dowartościowanie obszarów sztuki, a może nawet szerzej, kultury, deprecjonowanej, spychanej na margines, jak folklor chociażby. Samo słowo "folklor" bywa używane pejoratywnie na nazwanie zjawisk marginalnych i mało wartościowych. Czasem nawet nie mających wcale związku z folklorem autentycznym. "Ot, taki folklor" - mówi ktoś, mając na myśli kółko regionalnych poetów w małym miasteczku, nieformalną grupę amatorów śpiewania biesiadnego, festynowe zawody typu bieganie w workach czy z jajkiem na łyżce trzymanej w zębach. Nie da się ukryć, że z wybitną sztuką czy kulturą nie ma to zbyt wiele wspólnego. Rzecz w tym, że zawsze, odkąd można mówić o powstaniu artystów zajmujących się tworzeniem sztuki zawodowo, masowość zjawiska nie szła w parze z wysokim poziomem. Im bardziej wyrafinowana, wysublimowana sztuka, tym bardziej elitarna. Masowość zawsze nieuchronnie zmierza w stronę niewyszukanej, a co za tym idzie, niewymagającej rozrywki. Za klasyczny przykład obrazujący zjawisko może posłużyć choćby Mona Lisa. Setki tysięcy turystów przeciskających się w Luwrze do obrazu nie potrafiłoby podać ani jednego argumentu, dlaczego uznaje się obraz za arcydzieło. Zwiedzanie muzeów częstokroć staje się bardziej sportem niż obcowaniem z dziełami sztuki. Sprintem "zalicza się" muzea, zabytki, starożytne krainy i miasta, żeby móc pochwalić się potem, że byliśmy tu, tu i tam, widzieliśmy to, to i tamto, na co mamy dowody w postaci tysięcy zdjęć i wielu godzin nagrań filmików. Niektórzy nic nie potrafią opowiedzieć o swoich podróżach, jeśli nie zobaczą zrobionych w danym miejscu zdjęć. Zdjęcia zastępują im pamięć i osobiste przeżycia.
Podróże to może najlepszy przykład zjawiska umasowienia kultury strącanej z piedestału. Dawniej podróżowało się w jakimś celu. W renesansie podróżowano do centrów nauki, na uniwersytety, gdzie zgłębiano humanistyczną wiedzę, dającą szerokie horyzonty myślowe. Włochy, Grecja i Ziemia Święta w czasach romantyzmu były synonimem źródeł europejskiej kultury. Podróżowanie było równoznaczne z pielgrzymką do źródeł własnej tożsamości. Oczywiście pomijam tutaj przymusowe losy emigracyjne, nie jest to tematem moich rozważań. Umasowienie podróżowania spłyciło jego cele. Samo zobaczenie bowiem jeszcze do niczego nie prowadzi. Nie nasuwa refleksji, nie pobudzi inspiracji, nie zatrzyma w biegu, bo przecież trzeba jechać dalej. Dlatego właśnie kultura podróżowania zanikła. Zastąpiły ją biura turystyczne, czyli oferta handlowa.
Będę bronić tezy, że kultura i sztuka wysoka istnieją. Niestety, istnieją w sferze wysokiej, czyli niedostępnej dla wszystkich. Niedostępność może mieć przyczyny ekonomiczne lub intelektualne. Na te pierwsze możemy się zżymać, jednak nikt nie znalazł jeszcze sposobu ich rozwiązania. Jedni czy drudzy badacze problemu proponują różne przeliczniki, aby stwierdzić czy kultura jest droga czy tania. Ile biletów do kina można kupić za średnią pensję, albo ile biletów do teatru czy na koncert symfoniczny. Jeszcze inni jako przelicznik stosują książki. Nie da się ukryć, że te drugie są dzisiaj znacznie tańsze i masowo dostępne w porównaniu z takimi na przykład książkami w średniowieczu, gdy kosztowały pół wioski. W tym kontekście narzekanie, że książki są drogie, wzbudzić może li tylko wzruszenie ramion. Bliższe prawdy byłoby porównanie, ile dobra kulturalne kosztują człowieka mieszkającego w centrum, w stolicy czy dużym wojewódzkim mieście, a ile mieszkańca dalekiej wioski czy małego miasteczka. Do ceny bezpośredniej np. biletu do teatru trzeba doliczyć koszty dojazdu, czasami noclegu oraz wielokrotność czasu, jaki musi poświęcić na ów dojazd i powrót. Kiedy więc różni decydenci wychodzą z akcjami dostępności kultury poprzez zapewnienie np. darmowych biletów dla emerytów mieszkających w Warszawie czy ulg dla wielkomiejskich dzieci, chce mi się śmiać, ponieważ to nie tych ludzi najbardziej trzeba do kultury przyciągnąć. O wiele bardziej potrzebują tego mieszkańcy prowincjonalnych dalekich od centrów miejscowości, gdzie na co dzień nie ma ani teatru, ani filharmonii, ani kina. Jeśli oni bowiem chcieliby z kultury korzystać, płacą za to potrójnie.
Byłam świadkiem sytuacji, gdy z powodu choroby śpiewaczki odwołano operę w Teatrze Wielkim Operze Narodowej. Wszystkim oczywiście zwrócono pieniądze za bilety. Jednakże pewna para emerytów zastanawiała się nad kosztami swojego nieudanego przyjazdu, ponieważ oni musieli dodatkowo zapłacić za bilety na dojazd do Warszawy i zarezerwować nocleg. Czy za to im zwrócono? Oczywiście, że nie, ale to są właśnie realne koszty uczestnictwa w kulturze. Jeśli mają być jakieś ulgi w dostępności do kultury, to raczej dla ludzi spoza kulturalnych centrów, a nie miejscowych. Taki marzy mi się właśnie postulat.
Tymczasem jednak zainteresowanie wysoką sztuką w ogóle zanika. Nie chodzi o to, że całkiem, zawsze bowiem znajdą się "szaleńcy", którzy wolą nową książkę zamiast nowego smartfona. Niemniej proporcja między wzrostem edukacji a potrzebami kulturalnymi zdaje się zmierzać w stronę niekorzystną dla sztuki wysokiej. Wzrost poziomu życia przeciętnego obywatela, wzrost zamożności, która jest przecież bezwzględnie dużo wyższa niż w latach 70., 80. i 90 nie przekłada się na wzrost wydatków przeciętnego obywatela na potrzeby kulturalne. Zaiste jest paradoksem, że wzrost liczby osób z wyższym wykształceniem nie generuje wzrostu potrzeb duchowych w sferze kultury, czytelnictwa, obcowania ze sztuką. Czytania bowiem sensacyjnych lub poradnikowych książeczek celebrytów się do tego nie zalicza. Tak samo jak śledzenie blogów wszelkiej maści trenerów i trenerek fitnesu. Mam na myśli czytanie naprawdę. Poznawanie sztuki naprawdę, a nie tylko po to, żeby pstryknąć fotkę, pochwalić się przed znajomymi.
W czasach, kiedy w sklepach wszystkiego brakowało, jeden towar był przynajmniej w nadmiarze: ludzka zachłanność na obcowanie z wysoką sztuką. Powstawały literackie czasopisma, kina, tworzyły się formacje teatralne, na przeglądy i konfrontacje brakowało biletów, organizowano spotkania literackie, a pierwszy raz usłyszałam głos Czesława Miłosza czytającego swoje wiersze z nagrania na taśmie magnetofonowej w zatłoczonej po brzegi niewielkiej salce w prowincjonalnym miasteczku gminnym. Dzisiaj na spotkaniach z żywymi pisarzami pod wielkimi namiotami plenerowej imprezy całe rzędy świecą pustkami, w powiatowym kinie nie opłaca się sprowadzić "Twojego Vincenta", filmu, który kandyduje do Oscara, a jeden z najbardziej zasłużonych literackich kwartalników, zawsze trzymające najwyższy poziom "Zeszyty Literackie" tracą sponsora i proszą o prenumeraty czytelników. Niska kultura czytelnicza 40-milionowego narodu stała się żenującym faktem XXI wieku.