28 gru 2010

Kultura i autorytety

     Powiada się, że czasy są złe, że autorytety upadły. Od dwustu lat kultura europejska stale kwestionuje autorytet jako zasadę właściwą dojrzałemu człowiekowi. Dorosłość to opieranie się na samym sobie, wybieranie własnej ścieżki, podążanie własną drogą. Nikt i nic nie może, nie powinno dyktować rozwiązań, ferować ostatecznych ocen, zwłaszcza w sferze zjawisk tak niejednoznacznych, jak kultura. Jeśli pominąć socjologiczne i polityczne definicje autorytetu jak źródła władzy uprawniającego do kierowania innymi poprzez, najczęściej zinstytucjonalizowane, jego formy, to w odniesieniu do szeroko pojętej kultury posiadanie autorytetu jest wynikiem indywidualnych walorów osobowości, zalet charakteru i umysłu, osobistej charyzmy, które przyciągają, wzbudzają szacunek i poważanie, często też podziw i sympatię. Tak pojęty autorytet ma charakter psychospołeczny i indywidualny zarazem; jest uważany za takiego przez grupę osób o podobnych zainteresowaniach lub środowisko zawodowe, ze względu na przynależność pokoleniową lub zasób posiadanego życiowego doświadczenia i wiedzy.
         Początków wiedzy należy szukać, jak zauważa Krzysztof Pomian, w rozwoju kolekcjonerstwa, w zbieraniu tego, co stare. I chociaż budowanie kolekcji spełniało różnorakie funkcje: prestiżową, ekonomiczną, poznawczą, estetyczną – w efekcie pozwalało na gromadzenie wiedzy potrzebnej, żeby umieć rozpoznawać to, co wartościowe od bezwartościowego. Tak czy inaczej, gromadzenie kolekcji, jak i gromadzenie wiedzy wymaga czasu. Autorytet także nie jest dziełem jednego dnia czy nawet roku. Budowanie go trwa latami na podobieństwo wznoszenia monumentalnej budowli wspartej na solidnych fundamentach. Fundamenty są niewidoczne, trzeba się najpierw głęboko wkopać: w tradycję, w historię, w to, co było, jak w ziemię nawarstwianą przez wieki. I jeśli nawet, budując gmach kultury współczesnej, odrzucimy to czy owo, trzeba  w i e d z i e ć, co się odrzuca i co proponuje w zamian.
         Człowiekowi współczesnemu tej elementarnej wiedzy po prostu brakuje. Stąd „Carmen” nie jest znana jako opera Bizeta, ale fajna melodia z reklamy środka czyszczącego najgorsze zabrudzenia w kuchni; słynne „ociec, prać” nie jest już cytatem z Sienkiewicza, tylko zabawną nazwą proszku do prania; „Oda do radości” nie ma za autora Beethovena i nie jest fragmentem IX Symfonii, lecz piosenką Eurowizji.
Lew Tołstoj uważał, że wiedza daje pokorę. Dlatego im większą ktoś ma wiedzę, tym trudniej wykreować go na powszechnie akceptowany autorytet. Jak na licznych przykładach dowodzi w swojej książce Francis Wheen, największymi, a przynajmniej najbardziej opłacalnymi autorytetami współczesności są po prostu autorzy bredni. Odpowiednio opakowana i sprzedawana głupota przynosi milionowe zyski. No i mamy Hiltonki, Dody, Jole i inne różowe królowe, których udane i mniej udane repliki spotkać można wszędzie, nie tylko na balu przebierańców.
Brak wiedzy, na której gromadzenie nikt dzisiaj nie ma czasu,  spowodował namnożenie się autorytetów. Co krok to autorytet. Nie sposób przeżyć dnia, żeby na jakiś się nie natknąć. Wszyscy przekonują, że są właśnie tymi, którzy najlepiej znają się na rzeczy. Utwierdza ich w tym przekonaniu  niesłychana łatwość puszczenia w obieg swoich bredni, jak udowadnia Andrew Keen w „Kulcie amatora”. Głosy internautów w sieci, mimo pozorów ożywionej dyskusji, są w istocie krótszymi lub dłuższymi monologami. W anonimowej masie rozmówców nie ma autorytetów i każdy na równych prawach głosi swoją wizję świata. Wszyscy mają rację. Brak kryteriów rozróżniania  zaciera wszelkie różnice. Gdzie nie ma prawdy, nikt nie błądzi.
Masa, masa, masa, brak różnic – kimkolwiek byśmy byli – jesteśmy tacy sami: kobiety, mężczyźni, dzieci, dorośli, konserwatyści, liberałowie, artyści i pacyfiści, uczeni i nieuki... o, przepraszam, wykształceni inaczej. W demokratycznym państwie równości nie ma autorytetów, bo opinia większości grupy – społeczeństwa – stada – którzy znają się mniej w danej kwestii, wygra zawsze w głosowaniu z tymi, którzy znają się lepiej, a tych jest zawsze mniejszość! Nieuchronnie spadamy na samo dno kultury, wiedzy, umiejętności, zdrowego rozsądku. Człowiek współczesny, nieprzygotowany do udźwignięcia wymagającej dojrzałości, nieumiejący radzić sobie z samotnością, polegając na opinii większości, skazał się na posłuszeństwo wobec pseudoautorytetów celebrytów z Pudelka. Tylko w społeczeństwie demokratycznym jest możliwe, że gwiazdka z „Idola”, o wiedzy historycznej ograniczonej do historii swojego występu w programie, wypowiada się jako autorytet w sprawach polityki państwowej przy entuzjastycznym aplauzie zgromadzonej w studiu publiczności.
Krzywą sondaży popularności programów telewizyjnych równie dobrze można nazwać wykresem pustki wewnętrznej. Oglądalność jest najmocniejszym argumentem i największym autorytetem decydującym o programach. Nie chodzi przecież o to, co ważne, piękne, słuszne, prawdziwe, ale o to, co nam się podoba. Co podoba się większości. Nieprawda więc, że autorytetów nie ma. Przeciwnie – mamy ich w nadmiarze.
„Jeśli coś nie jest popularne, nie jest kulturą”, przytacza Wiesław Godzic motto z pewnej konferencji w Stanach Zjednoczonych. Kulturą więc jest to, co  d z i s i a j  trendy, na topie i cool. Sezonowi prorocy kultury dnia dzisiejszego pojawiają się równie szybko, jak nieoczekiwanie znikają.  Im więcej esemesów wysłanych przez widzów na uczestnika programu tanecznego, tym dłużej będzie oglądany; im więcej włączonych telewizorów w porze emisji najdłuższego i najgłupszego serialu, tym więcej odcinków jeszcze będzie; im więcej sprzedanych egzemplarzy kolejnej powieści o niczym, tym dłużej trwa złudzenie, że jeszcze żyjemy w erze Gutenberga.
Tomasz Kozłowski wyodrębnił myślenie linearne, odchodzące w przeszłość, w anachroniczną niepotrzebną umiejętność współczesnych analfabetów wychowanych na telewizji, reklamach i Internecie. Jego przeciwieństwem jest myślenie obrazowe, czy raczej obrazkowe, którego szczytem jest przeczytanie i zrozumienie prostego zdania pojedynczego w coraz bardziej przypominających komiksy gazetach. Konsument się męczy po prostu i trudnej rzeczy, wymagającej, nie daj, Boże, głębszego namysłu – nie kupi. Zatrzymani na poziomie doznań i oczekiwań trzylatka, szukamy tylko przyjemnych wrażeń. Potęgę smaku zastąpiła potęga dobrego samopoczucia i samozadowolenia.
Z „autorytetami” współczesności nie można wejść w jakiekolwiek relacje poza jedną – bezmyślnego naśladownictwa. Wszyscy czytają to samo, oglądają to samo (bo np. bardziej wartościowe programy uznane za zbyt egzotyczne dla przeciętnego odbiorcy zostały przesunięte w pasmo, wedle terminologii Kazimierza Kutza,  „telewizji dla nietoperzy”), ubierają się tak samo i nawet to samo jedzą. Nie można z nimi dyskutować, gdyż nie ma już języka, w którym dałoby się wyrazić zróżnicowane poglądy. Nie można z nimi dyskutować także dlatego, że zanim się zada pytanie i doczeka odpowiedzi, pseudoautoryet schodzi ze sceny, a w kolejce już czeka setka innych. Paradoksalnie, postępująca demokratyzacja połączona z cywilizacyjnym rozwojem, przeobrażenie świata odrębnych kultur w jedną globalną zunifikowaną wioskę spowodowało, że głos prawdziwych autorytetów zamilkł. Bachtinowska kultura dialogu przestała istnieć.
         Kultura, prawdziwa kultura nie znosi autorytetów. Ma i powinna mieć swoich Mistrzów. Tych podziwiają uczniowie, adepci sztuki bycia sobą, a potem odchodzą w swoją własną drogę. Taka powinna być naturalna kolej rzeczy. W momencie, gdy Mistrz staje się autorytetem od wszystkiego i dla wszystkich, z reguły nie bez wydatnego udziału telewizji, przestaje być nim dla równych sobie. Aktor staje się autorytetem, gdy zamiast o rolę, pyta się go o rady w sprawie urządzania domu, przygotowywania świątecznego stołu i zasady wychowywania dzieci. Pisarz z staje się autorytetem, gdy zamiast pisać i mówić o swojej książce, z piedestału telewizyjnego studia i w świetle jupiterów snuje polityczne proroctwa. W konsekwencji nikt nie jest tym, za kogo się podaje, za to wszyscy są autorytetami.
         Mistrz, który staje się autorytetem dla mas, kamienieje i kamienieje jego dzieło, staje się pomnikiem, na który, co najwyżej, srają ptaki. A cóż nam po kamieniach? Przeobrażają się z czasem w ruiny.
         Pozostaje pytanie o sens ewentualnego przywracania roli autorytetu w kulturze. Nawet jeśli byłoby to w jakimś stopniu możliwe, kandydaci do tej roli chyba powtórzyliby za Ryszardem Legutką: „Powiem krótko – masowa rozrywka i masowa kultura doskonale sobie poradzą beze mnie...”


 Listy z daleka, nr 70/ czerwiec 2009

25 gru 2010

powrót z Pasterki

powrót z Pasterki
w światłach ulicznych lamp
szklą się chodniki


21 gru 2010

w rybnym

w rybnym
plusk i ruchome siatki
na wadze


Sugestia Artura:

w rybnym
podskakujące reklamówki
na wadze





Moja wersja depresyjna;)


w rybnym
we wzburzonej wodzie
otwarte pyszczki


14 gru 2010

Niepoważnie o muzyce poważnej

Jaka jest różnica między Bogiem a dyrygentem?
     Bóg wie, że nie jest dyrygentem.

Jaka jest różnica między dyrygentem a terrorystą?
     Z terrorystą możesz negocjować.

Ilu tenorów potrzeba do wymiany żarówki?
     Żadnego. Oni po prostu ukradną cudze światło.

Ilu kontratenorów potrzeba do wymiany żarówki?
     Dwóch: jeden do wkręcenia żarówki, a drugi, żeby powiedzieć: "Czy to nie jest dla ciebie za wysoko?"

Dlaczego warto być kontratenorem?
     Bo ma się dużo czasu na rozmowy podczas solówek sopranu.

Czy znasz muzyczną terminologię?

tryl - muzyczny odpowiednik napadu padaczkowego
vibrato - używane przez śpiewaków, aby ukryć fakt, że są w niewłaściwej tonacji
tempo - miejsce, od którego zaczyna się ból głowy
lamentoso - chusteczka
sopran koloraturowy - piosenkarka, która ma wielki problem ze znalezieniem odpowiedniego tonu, ale ma mnóstwo czasu na poszukiwania

samotna stokrotka



12 gru 2010

Andreas Scholl

Od tygodnia słucham na okrągło :)

Cold genius song z III aktu opery King Arthur Henry`ego Purcella, libretto John Dryden

What power art thou, who from below
has made me rise unwillingly and slow
from beds of everlasting snow?
See`st thou not how stiff and wondrous old,
far unfit to bear the bitter cold,
I can scarcely move or draw my breath?
Let me freeze again to death.

W sam raz na zimową porę. Cudowne. Tu można posłuchać i zobaczyć.


10 gru 2010

zamarznięty

zamarznięty
zimny śnieg na rzęsach -
pozwól zostać

3 gru 2010

wszędzie biało

wszędzie biało
spijam śmietankę 
z czarnej kawy

25 lis 2010

W stronę Schulza

     W stronę Schulza to tytuł wystawy prezentowanej w Muzeum Lubelskim na Zamku.  Od początku jej otwarcia miałam zamiar ją zobaczyć i wreszcie się udało. To już trzecia z kolei, zamykająca tryptykowy projekt, wystawa na Zamku poświęcona osobie i twórczości Brunona Schulza. Po Drohobyczu bez Schulza i W kręgu Schulza teraz zaprezentowano szereg dzieł najwybitniejszych polskich twórców inspirowanych Schulzem, nawiązujących do jego oryginalnej kreski i malarskiego widzenia człowieka oraz jemu poświęconych, zadedykowanych. Żeby nie być gołosłownym: wśród zgromadzonych dzieł mamy nazwiska takie, jak Beksiński, Dwurnik, Dudziński, Dumała, Kantor, Maśluszczak, Mitoraj, Myjak, Olbiński, Starowieyski, Duda Gracz, Lebenstein, Horowitz... Towarzystwo naprawdę znakomite!
     Wystawie towarzyszy kilkunastominutowy film dokumentalny o współczesnym Drohobyczu, a całość zwiedza się na tle przepięknej, nastrojowej muzyki inspirowanej rozpoznawalną dla kultury żydowskiej rytmiką i instrumentacją, skomponowanej przez Jerzego Satanowskiego.
     I oczywiście, bo jakże by mogło być inaczej, są manekiny: komiczne postacie w cyrkowych kapeluszach, zadumana kobieta pod kamienną ścianą, siedzący na krześle ktoś jakby rzemieślnik,  na tle gruzów ustawione kamienne płyty nagrobne z kirkutu. Wejście do głębszych sal wystawowych, zmuszające do przejścia korytarzem z przyciemnionym światłem, manekinowymi postaciami wprowadza w stan nieco przygnębiający, niemal żałobny. Mimo wszystko wolałam oglądać obrazy, rysunki, grafiki, które świadczą nie tyle o zamkniętym rozdziale sztuki pod nazwą "Schulz", co o wciąż żywej inspiracji płynącej z jego dorobku.


     Spodobał mi się obraz Edwarda Dwurnika   zatytułowany po prostu Drohobycz. Zdjęcie zrobione telefonem komórkowym i w dodatku z moimi miernymi umiejętnościami nie oddaje w pełni klimatu kresowego miasteczka, jakie staje się naszym udziałem, gdy się na nie spogląda. W pewnym stopniu skojarzyły mi się z nim naiwne obrazki Nikifora, jego Stanisławów w zakrzywionej perspektywie, jakiś dworzec kolejowy w otoczeniu kamieniczek.
 Z twórczością Franciszka Maśluszczaka już się kiedyś spotkałam w Nadrzeczu, a tutaj znalazłam dwa obrazy zachwycające baśniową atmosferą, przypominającą w dużym stopniu malarstwo innego artysty o kresowych korzeniach - Marka Chagalla.

    
   Pierwszy z nich, Dorożka, to niemal ilustracja do Zaczarowanej dorożki Gałczyńskiego, tylko że postać siedząca jako pasażer przypomina Schulza ze znanych portretów i zdjęć. 
     Drugi obraz  - Schulz - już bezpośrednio w tytule nie pozostawia wątpliwości, skąd i z kogo Maśluszczak czerpie inspiracje dla swojego kolorowego, dziwnie magicznego malarstwa.


     Rafała Olbińskiego znam raczej jako autora niesamowitych, przełamujących granice wyobraźni grafik komputerowych niż malarza posługującego się pędzlem czy autora ręcznych rysunków. Z zaskoczeniem więc znalazłam na wystawie cykl zatytułowany Nieodparty urok Adeli z czytelnymi aluzjami do Schulzowskich  Sklepów cynamonowych. Wybrałam spośród nich według mnie najbardziej ulotny i dowcipny.


     Na Zamku wystawa potrwa jeszcze klika dni, do końca listopada. Czy pojedzie gdzieś dalej, nie wiem, bo przecież była już w Krakowie, w Gdańsku, była też za granicą: we Lwowie, w Pradze, Odessie, Tel Avivie. Na pewno warto ją zobaczyć. I warto mieć ze sobą lepszy aparat fotograficzny ;)



Folder informacyjny wystawy

 No i klops, bo zapomniałam czy ja tu stoję na tle obrazów Dwurnika czy Starowieyskiego? Marny ze mnie znawca malarstwa:(

24 lis 2010

kończy się dzień

kończy się dzień
Orfeusz wciąż woła
swoją Eurydykę

Cecyliańskie pieśni

     XIII Koncert Cecyliański w ostatnią niedzielę roku liturgicznego przypomniał znane i mniej znane pieśni wykonane przez sześć chórów. Cztery z Biłgoraja: Chór „Cantate Deo” z parafii św. Marii Magdaleny, Chór „Cordis” z parafii Wniebowzięcia NMP, Chór z parafii św. Jerzego, Chór Męski „Echo” oraz dwa zamiejscowe: Chór z parafii św. Jana Nepomucena we Frampolu oraz Chór Ziemi Chełmskiej „Hejnał” im. Mieczysława Niedźwiedzkiego. Historia i dorobek artystyczny chórów bardzo różny: od zaledwie rok działającego Chóru parafii św. Jerzego po najstarszy chór z Frampola działający od 111 lat.
    Wyjątkowo koncert odbył się w BCK, a nie jak zwykle w którymś z kościołów, ponoć ze względu na to, że mogłoby to przeszkodzić w wyborach.  Nie bardzo rozumiem, jak miałoby to przeszkodzić i za kim agitowałyby takie pieśni, jak "Alleluja" Haendla czy "Gaude Mater, Polonia" czy "Hymn ku czci Świętej Cecylii", ale i w tej kuriozalnej decyzji są pozytywne aspekty. Przede wszystkim nie wszystkie kościoły są jednakowo pojemne i zdarzało się, że w poprzednich latach część widzów musiała stać. Tym razem nie było problemów z miejscami siedzącymi. A po drugie, jednak sprawniej idzie wchodzenie na scenę i schodzenie po koncercie, gdy nie trzeba się przepychać środkiem kościelnej nawy.
     Można więc powiedzieć, że koncert się udał, mimo że BCK znajduje się w przededniu przeprowadzki do tymczasowej siedziby. Repertuarowo również trafić mógł w różne, mniej i bardziej wyrafinowane gusta. Znane pieśni, jak "Laudate Dominum", "Alleluja" zebrały duże i głośne oklaski. Dla mniej obytych z łaciną łatwiejsza w odbiorze była zapewne popularna "Barka". Na zakończenie zaś wszystkie połączone chóry wykonały "Gaude Mater, Polonia".
     Trochę może szkoda, że zabrakło świątynnej atmosfery, bardziej pasującej do charakteru utworów. Muzyka religijna, pieśni o bardzo starej, wiekowej tradycji na pewno inaczej są odbierane w przestrzeni, do której zostały przeznaczone. Sakralna sztuka plastyczna i architektoniczna wraz z muzyką tworzą harmonijne połączenie artystycznych wrażeń, których gdzie indziej w takim kształcie uzyskać nie można.   

22 lis 2010

wczesny zmierzch

wczesny zmierzch
w gęstniejącym mroku
gaśnie światło dnia

14 lis 2010

Muzyka i Śmierć

     Kończy się Rok Chopinowski.  Jednym z najważniejszych wydarzeń przewidzianych w związku z jego obchodami był balet Chopin, artysta romantyczny w Operze Narodowej. I chociaż muzyka Chopina będzie mi towarzyszyć zawsze, obejrzeniem baletu zakończyłam moje osobiste obchody 200. rocznicy urodzin kompozytora. W listopadowy wieczór obejrzałam wersję jedną z co najmniej trzech. Wersję, ponieważ w obsadzie głownych postaci: Fryderyka Chopina, Damy (czyli George Sand), Matki, Siostry, Śmierci, Muzyki - przewidziano po dwoje, a nawet i troje solistów. Stąd, mieszkając jak ja, 300 km od Warszawy, nie wiadomo, na jaką trafi się konfigurację. Chyba mi się udało, ponieważ z kilku różnych recenzji zamieszczonych tu i ówdzie można wywnioskować, że Sergey Popov jako Fryderyk, Dominika Krysztoforska jako Dama (George Sand) i Sergey Basalaev jako Śmierć stworzyli kreacje najlepsze, a właśnie oni wystapili 6 listopada.
     Dwuczęściowy balet ułożony przez  Patrice`a Barta do muzyki różnych kompozytorów, oprócz Chopina oczywiście, także Berlioza, Liszta, Schumanna,  de Falli czy Lapunowa przedstawia w zarysie skrótową biografię Fryderyka  z wyraźnie zaznaczonymi momentami zwrotnymi, jak dzieciństwo, koncert w Pałacu Namiestnikowskim, powstanie listopadowe, przyjazd do Paryża i poznanie Schumanna, poznanie George Sand, romas, Majorka, choroba, samotna śmierć. Cała historia bardzo czytelna, wyrazista, jednoznaczna. Może przerysowana, jak scena śmierci powstańców - mimo wszystko szereg rosyjskich żołnierzy z karabinami wycelowanymi najpierw  w widownię, a potem w umierających powstańców skojarzył mi się w pierwszym momencie z Armią Sowiecką i Katyniem, co na pewno nie było zamierzeniem choreografa.
     Całość jednak pięknie ułożona pod względem muzycznym, z bardzo emocjonalnym librettem Antoniego Libery, wyraźnie podporządkowana została nadrzędnemu motywowi: rozdarciu Chopina między powołaniem do poświęcenia się Muzyce, a fatalną siłą przyciągania Śmierci. Można powiedzieć, że Chopin całe swe krótkie życie tańczył z nimi obiema, jak symbolicznie zostało to pokazane w jednej ze scen, kiedy Fryderyk-Popov porwany zostaje w taneczny wir przez Muzykę i Śmierć, jakby chciały go sobie nawzajem wydrzeć i zawłaszczyć. Ten potrójny, somnambuliczny taniec wywarł na mnie największe wrażenie.
     Inna przejmująca scena to pieśń żałobna Na lagunach (Sur les lagunes Hectora Berlioza) w wykonaniu Agnieszki Rehlis (mezzosopran). Od tego momentu staje się jasne, że w życiowym zmaganiu kompozytora śmierć będzie górą. Chociaż, czy rzeczywiście? Kiedy chory Fryderyk w ostatnim tanecznym pas pada martwy, a jego ciało wraz z całą niemal sceną przykrywa opadający z wolna olbrzymi kir, na chwilę pojawia się zwiewna Muzyka (Ewa Nowak) tańcząc nad zmarłym - na pożegnanie? A może na powitanie duszy kompozytora, któremu już nic nie przeszkodzi tańczyć tylko z nią?
     Jeśli kiedyś zastanawiałam się, czym dla mnie, laika, jest balet, to po tym spektaklu znalazłam odpowiedź. Jest to taniec życia. Dlatego wyżej cenię choreografię ułożoną do muzyki w zamierzeniu niescenicznej, nie komponowanej pod tancerza. Bo co innego, gdy kompozytor pisze balet, od razu nie tylko słysząc, ale i wyobrażając sobie jej wykonanie choreograficzne. Gdy zaś jest tylko muzyka, a trzeba do niej stworzyć  układ taneczny całkowicie nowy, nieprzewidziany, oglądanie efektów może być zaskakujące i inspirujące. Mnie taki rodzaj tańca odpowiada najbardziej.
    
    

8 lis 2010

Biłgorajska Plejada w Lublinie

     Pojechaliśmy 28. października w największym składzie, jaki był możliwy - więcej po prostu nie zmieściłoby się w busie. Czworo stałego składu Plejady: Ewa Bordzań, Halina Ewa Olszewska,  Jacek Żybura i ja oraz trzy reprezentantki młodego pokolenia z biłgorajskich szkół średnich: Diana Bździuch z LO im. ONZ, Angelika Gąsior z ZSBiO i Patrycja Turczyńska z ZSZiO. Z ramienia BCK jak zawsze towarzyszyła nam Agnieszka Tomaszewska-Skiba.

     Stoja od lewej: Iwona Danuta Startek, Hanna Olszewska - organizatorka wieczoru, Halina Ewa Olszewska, Ewa Bordzań, Jacek Żybura; niżej od lewej: Angelika Gąsior, Diana Bździuch, Patrycja Turczyńska

     Rozrzut wieku między nami jest spory: między najstarszymi a najmłodszymi jakieś 30-40 lat. Tym bardziej ciekawe, jak słuchacze zareagują na idący za tym także przekrój tematyki utworów, odmienne poetyki, konwencje literackie. Niespodziewanie największy aplauz i życzliwe uznanie zyskuje żartobliwy, satyryczny wiersz Angeliki "Oda zegara", który  - ku podziwowi zebranych - autorka wyrecytowała z pamięci. Któż bowiem nie przeżywał koszmaru porannego wstawania? Kto nie cierpiał z powodu głośnego budzika przerywającego nam słodki sen? Kto nie chciałby choć na chwilę zatrzymać czas i odetchnąć bez presji nieuchronnego przemijania?
     To już - która? - trzecia albo i czwarta nasza zbiorowa prezentacja przed lubelskimi miłośnikami poezji, po raz drugi zaś spotkanie miało miejsce w Cukierni Chmielewski. Z okazji Roku Chopinowskiego towarzyszyła nam - także ze względu na tematykę niektórych utworów - muzyka Fryderyka Chopina. Publiczność dopisała nadspodziewanie licznie, obok stałych bywalców czwartkowych wieczorów poetyckich pojawiły się nowe osoby. Nawiązuję nowe kontakty, otrzymuję zaproszenie na spotkanie z muzyką Henryka Wieniawskiego od przesympatycznej P. Marii, której składam solenną obietnicę, że zaproszę ją na swój indywidualny wieczór autorski, z Ewą Bajkowską - autorką Dramatu samotnego jeźdźca - umawiam się na zwiedzanie wystawy W stronę Schulza w Zamku.
     Nastrojowy poetycko-muzyczny wieczór tuż po pracy, w biegu, z wieczornym powrotem ze stolicy województwa oddalonej o prawie sto km to może nie najbardziej relaksująca forma spędzania czasu, ale zdarza się tak rzadko, że warto wracać nawet z bólem głowy.

3 lis 2010

listopad/jesień

listopad
w promieniach słońca
ostatnie nagietki

jesienny chłód
w piwnicznej ciszy motyl
złożył skrzydła

zaduszkowa noc

zaduszkowa noc
między światłami zniczy
cmentarne cienie

27 paź 2010

O poezji słów kilka

     Dziękuję organizatorom za zaproszenie mnie na dzisiejszą uroczystość, o której poprzednich edycjach słyszałam wiele pozytywnych i pełnych zachwytów opinii, zwłaszcza od Haliny Ewy Olszewskiej, podobnie jak ja należącej do Biłgorajskiej Plejady Literackiej. Obdarzono mnie tutaj dużym zaufaniem i zaszczytem, prosząc o wystąpienie, którego temat „O poezji słów kilka” sformułowałam na tyle obszernie i niezobowiązująco, że mogę podzielić się z Państwem bardzo osobistymi refleksjami, jakie towarzyszą mi w obcowaniu z literaturą, w tym szczególnie z poezją.
     Ma ona dla mnie wymiar podwójny, a nawet potrójny: po pierwsze, jestem przede wszystkim jej wierną czytelniczką – wolę nawet czytać poezję niż prozę; po drugie, traktuję poezję jako przedmiot badawczy i edukacyjny w pracy zawodowej jako nauczyciel języka polskiego; po trzecie wreszcie, zajmuję się nią niejako praktycznie tworząc, pisząc, jak to się mówi, uprawiając sztukę poetycką. W każdym z tych trzech aspektów próbowałam sformułować sobie jakąś prywatną definicję poezji, określić, co dla mnie jest w niej najistotniejsze, nazywając to, co stanowić by mogło o jej wyjątkowości. Przez lata te robocze definicje zmieniały się, ewoluowały, pęczniały od skojarzeń i wniosków, albo rozmywały w nurcie przeżyć wywoływanych przez konkretne utwory. Siłą rzeczy każdy twórca musi posiadać jakieś wyobrażenie poezji czy poetyckości, czyli dziedziny, którą się zajmuje, musi mieć wyczucie materii, z którą się zmaga, dochodząc w tym zmaganiu do końcowego efektu, jakim jest wiersz. A może niekoniecznie wiersz?...
     Mimo że różne oficjalne czy mniej oficjalne poetyki podają wyróżniki poetyckości, jakieś definicje oferują nam przecież podręczniki, prace naukowe, akademickie skrypty, to z biegiem czasu dochodzę do wniosku, że łatwiej jest powiedzieć, czym poezja n i e  j e s t.
     Prowadząc czasami poetyckie warsztaty zaczynam od próby przełamania stereotypowych wyobrażeń, odrzucając po kolei to, co poezję banalizuje, sprowadzając jej istotę do sprawności rymu bądź bliżej nieokreślonego emocjonalnego impulsu, zwanego czasami natchnieniem. Bowiem formalne wyróżniki poezji nie są jeszcze poezją i nie wszystko, co na zewnątrz zachowuje kształt wiersza, na miano wiersza zasługuje. A kiedy autor powiada, że pracował w porywie natchnienia, kłamie lub co najmniej bawi się z łatwowiernym czytelnikiem.

     Poezja nie jest użalaniem się nad sobą i swoim losem;
                              ani układaniem rymów;
                              nie jest pisaniem dla siebie
                                    ani  też pisaniem listu:
                              nie jest opisywaniem swoich emocji;
                                   ani opisywaniem czegokolwiek;
                              tym bardziej nie jest też pisaniem
                                     co popadnie i jak popadnie
                              ani pisaniem pod dyktando.

Jeśli chcieć określić, kim jest poeta, znowu mam trudność, ponieważ tak samo, jak w przypadku definiowania poezji, łatwiej powiedzieć kim nie jest i czego nie robi:

      Poeta: nie poucza, nie wychowuje, niczego nie opisuje,
                  nie oznajmia, nie daje recepty na życie,
                  nie daje odpowiedzi, nie grozi,
                 nie poucza, nie panuje, nie pomaga
ale zarazem pełni wszystkie te funkcje jednocześnie.
     Podobnie jak wszyscy, jak każdy człowiek,
                           poeta stawia pytania
                                     dziwi się
                                     poszukuje
                                     przygląda się
                                     tworzy
                                     zachwyca się
czasami zapisując to w formie wiersza. Czego więc szukam w poezji? Czym ona jest dla mnie jako czytelnika? Jest szukaniem odpowiedzi na pytania stawiane przez człowieka od początku jego istnienia; jest przyglądaniem się sobie i światu; zagłębianiem się w ludzką duszę; tworzeniem piękna; jest zachwytem.
     W poszukiwaniu istoty poezji niech przewodnikiem nam będzie Czesław Miłosz, którego setna rocznica urodzin przypadnie w przyszłym roku. Mam nadzieję, że stanie się ona pretekstem nie tylko do okolicznościowych akademii ku czci, ale naprawdę zachęci nas wszystkich do odnowienia osobistego kontaktu z bogatą twórczością poety. Otóż Miłosz w wierszu Ars poetica? pisze:

     Zawsze tęskniłem do formy bardziej pojemnej,
     Która nie byłaby zanadto poezją ani prozą
     I pozwoliłaby się porozumieć nie narażając nikogo,
     Autora ni czytelnika, na męki wyższego rzędu.

     Jak się zdaje autor nie był wolny od trudu poszukiwania formy bardziej pojemnej, formy najdoskonalszej, najwłaściwszej dla poetyckiego sposobu komunikowania się. Właśnie, pozwoliłaby się porozumieć – pisze Miłosz. Budowanie definicji można by zacząć od takiego prostego stwierdzenia: poezja to sposób porozumiewania się. Pozwoliłam sobie kiedyś na zakończenie jednego utworu napisać: poezja to słowo między nami. A więc słowo uczestniczące w d i a l o g u. Do dialogu potrzebne są co najmniej dwie osoby: autor i czytelnik. Pomijając tutaj przypadki rozmawiania z samym sobą, toczenie jakichś wewnętrznych sporów, należy uznać, że poeta – jak każdy artysta zresztą – nie tworzy dla siebie, tylko zawsze dla czytelnika. Może to być czytelnik realny albo wyimaginowany, faktyczny lub zmyślony, może być czytelników wielu, albo jeden wybrany. Niemniej, jeśli ktokolwiek uważający się za poetę, albo zamierzający nim zostać twierdzi, że pisze tylko dla siebie – kłamie. Nawet jeśli przez długie lata pisze się do szuflady, zawsze jest ona tylko tymczasowym miejscem przechowywania, a nie celem samym w sobie.
     Kilka dni temu byłam na rozstrzygnięciu Ogólnopolskiego Turnieju Poetyckiego „Orzech” w Nysie. Turniejowi temu, organizowanemu już po raz czwarty, patronuje postać Jerzego Kozarzewskiego. Zapytają Państwo: A kto to taki? Ja też nie wiedziałam, choć domyślać się można, że pewnie jakiś poeta. I tak jest w istocie, Jerzy Kozarzewski to poeta zmarły 14 lat temu. Jego wierszy nie ma w szkolnych podręcznikach, nie ma w renomowanych antologiach, nie ma o nim wzmianki w encyklopedii. Czy to znaczy, że jego twórczość jest nieważna, słaba, niewarta zainteresowania? To dlaczego wybrano go na patrona ogólnopolskiego konkursu? Dlaczego Marta Klubowicz, aktorka, poetka, tłumaczka, zasiadająca w jury konkursu, powiedziała jak bardzo żałuje, że nie dane jej było poznać osobiście Kozarzewskiego, choć jako nastolatka, uczennica, mieszkanka Nysy – być może – spotykała go nieraz na ulicach, ale nie wiedziała kim jest ten człowiek mijany obojętnie i bez zainteresowania? Bez świadomości, że oto jest wśród nas człowiek o dramatycznym życiorysie, który za walkę z okupantem w czasie II wojny światowej został przez władze komunistyczne osądzony jako zdrajca i skazany na śmierć, ułaskawiony wyszedł z celi śmierci po dziesięciu latach; poeta niezwykły, który pierwszy tomik opublikował w wieku lat osiemdziesięciu, współczesny potomek rodu Norwidów, tak samo jak praprapradziad Cyprian z narodem spokrewniony bardziej niż z rodziną.
     We współczesnym świecie ogromu publikacji czasami warto zainteresować się tymi twórcami, którzy są jeszcze wśród nas, których możemy jeszcze nawet poznać osobiście. Okazać się może, że dokonamy ciekawych odkryć, przeżyjemy fantastyczną przygodę, odczujemy prawdziwy zachwyt czyimś słowem.
     Na spotkaniach autorskich zadaje się poetom różne pytania. Są takie, na które nie ma odpowiedzi i zawsze czuję się stremowana, gdy jednak pada. Jednym z nich jest: dlaczego pani pisze poezję? I cóż mam powiedzieć? Żadna odpowiedź nie jest dobra, żadna nie zawiera całej prawdy. To tak, jakby zapytać, dlaczego żyję. Nie ma jednej dobrej odpowiedzi, a jednak w niedawno poznanej twórczości Kozarzewskiego znalazłam fragment, który może stanowić najlepsze wyjaśnienie fenomenu bycia poetą:

     Tak naznaczony muszę kornie kroczyć
     Tam gdzie Ty każesz, bo jeślibym nie szedł –

     Zgarniesz mnie w ciszę i wydasz mnie ciszy…

Mnie poezja jest do życia koniecznie potrzebna. Mam nadzieję, że Państwu także.


Prelekcja wygłoszona na VIII Jesiennym Spotkaniu Przyjaciół Bibliotek Powiatu Biłgorajskiego, 27 X 2010 r. w Aleksandrowie

25 paź 2010

Dziedzictwo Norwida

     Kim może być żyjący w XX wieku potomek Norwida, jego prapraprawnuk z linii bocznej, wrzucony w odmęt historii? Właściwie wyboru nie ma - musi być jak pradziad patriotą z narodem spokrewniony bardziej niż z rodziną, samotnikiem w komunistycznym więzieniu skazanym za walkę o wolność, wygnańcem z paszportem milczenia, czytelnikiem Księgi Psalmów i przede wszyskim musi być poetą. Wszystkie te warunki spełnił Jerzy Kozarzewski (1913 - 1996), potomek rodziny Norwidów, więzień Oświęcimia, Mauthausen, dwukrotnie skazany na śmierć przez powojenne władze komunistyczne, potem ułaskawiony i zwolniony z więzienia po dzisięciu latach przebywania w celi śmierci, patron Ogólnopolskiego Turnieju Poetyckiego "Orzech" organizowanego od czterech lat w Nysie.
     Gdyby nie udział w tym konkursie i niespodziewana nagroda przyznan przez jury, nie wiedziałabym nadal, ze ktoś taki jak Kozarzewski istniał i pisał mądre, głębokie, wzruszające wiersze. Nie wiedziałabym, że w domu Kozarzewskich czytanie Norwida było obowiązkiem od najwcześniejszych lat, jak wspomina ich córka, pani Maria Sterczyńska, pianistka. Nie wiedziałabym po prostu, że ktoś kontynuuje norwidowską tradycję zycia i twóczości. O Jerzym  Kozarzewskim nie piszą podręczniki. Był poetą osobnym, nieznanym,  całe życie piszącym do szuflady, a pierwsze utwory zebrane w tomiku "Dar codzienności" opublikował w 1992 r. mając prawie 80 lat.
     Urząd Miejski w Nysie, będący organizatorem konkursu, należy do tych instytucji, które o laureatów poetyckich zmagań potrafią z pietyzmem i wszechstronnie zadbać. A nie zawsze i nie wszędzie tak bywa. W Nysie ugoszczono nas serdecznie, a rozstrzygnięcie konkursu miało oprawę artystycznie wysmakowaną. Dość przyznać, że spektakl "Jesteśmy wierszami" wyreżyserowany przez Martę Klubowicz z dziećmi z Państwowej Szkoły Muzycznej w Nysie był wzruszający, a wiersz Kozarzewskiego "Ojcze nasz" recytowany przez dzieci na kolanach wciąż mi brzmi w uszach. I już zawsze czytając go, będzie mi się przypominał chór dziecięcych głosów ze sceny Nyskiego Domu Kultury.
     Drugim zachwycającym akcentem uroczystości była Sonata d-moll na fortepian i wiolonczelę Dymitra Szostakowicza wykonana przez Marię Sterczyńską i Aleksandra Tomaszkiewicza. Dynamiczny, niesamowicie porażający utwór z dramatycznego okresu życia kompozytora doskonale pasuje także do tragicznej historii Jerzego Kozarzewskiego.
    W takie oprawie, z jednej strony spektaklu poetyckiego, a z drugiej koncertu fortepianowo-wiolonczelowego, zabrzmiały wiersze laureatów konkursu. Czuliśmy się docenieni, dopieszczeni i w oślepiających światłach na scenie postawieni przed bardzo liczną publicznością, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Nigdzie dotąd nie spotkałam się z takim zainteresowaniem poezją, dzisiaj twórczością jakby niszową i lekceważoną przez przeciętnych zjadaczy chleba. Widać tam mieszkańcy są nieprzeciętni. To miłe.

Nyski Dom Kultury - Turniej "Orzech" 2010

23 paź 2010

tolle lege

pisał je wiatrem pisał je ogniem
łuną na niebie
pisał je hukiem pisał lawiną
błyskawicą
ciszą pustyni ciężarem kamieni
pisał wędrówką pisał wygnaniem
rękami siewców
ochrypłym głosem wołających
pisał je zorzą pisał je świtem
słońca zachodem podniebną tęczą
trzepotem skrzydeł

palcem na piasku
milcząc

pisał


III miejsce w IV edycji Ogólnopolskiego Turnieju Poetyckiego "Orzech" im. Jerzego Kozarzewskiego, Nysa 22 października 2010 r.

Publikacja w Alamanachu poetyckim. Orzech. Nysa 2013.

14 paź 2010

wirują liście

wirują liście
na trawniku kawka
z wiszącym skrzydłem

7 paź 2010

Jacek Żybura w ZSBiO



 Pierwszą książkę - jak twierdzi - przeczytał w wieku 19.lat, poezji nie czyta, tylko przegląda, a pisze wiersze z przekory, bo uważa, że przekora rozwija; literatura dla niego to przede wszystkim proza; za najlepsze polskie powieści uważa "Noce i dnie" oraz "Lalkę"; nie cierpi literatury iberoamerykańskiej i dziwi się jej popularności wśród polskich czytelników; nie zabiera się do czytania książek cieńszych niż ponad dwieście stron, bo uważa, że nie warto czytać czegoś, co zbyt szybko się kończy - optymalna objętość to 500-600 stron; czytając wielokrotnie wraca do niektórych fragmentów; pisząc swoje wiersze odmierza ich rytm krokami podczas spacerowania po mieście - między innymi takich ciekawostek można było wysłuchać wczoraj, 6 października, na spotkaniu autorskim z Jackiem Żyburą w ZSBiO.                           
       Jacek Żybura, absolwent polonistyki na KUL, jest twórcą niezależnym i oryginalnym. I chociaż jego poezja podoba się wielu czytelnikom, młodym i starszym, ze skromnością twierdzi, że jego wiersze są złe i jemu osobiście wcale się nie podobają. Na szczęście możemy się z nimi zapoznać poprzez tomiki: "Idziemy do raju" (Biłgoraj 2006) i "Biłgorajskie obrazki" (Biłgoraj 2010). Autor wydał też zbiór opowiadań "Spowiedź" (Biłgoraj 2008). Publikował też w almanach BTL i BPL. Mnie osobiście dane było sporą część twóczości Jacka poznać jeszcze przed ich opublikowaniem na spotkaniach w gronie biłgorajskich literatów. I chociaż osobiście bardziej wolę poezję i chętniej ją czytam, opowiadania młodego kolegi wywarły na mnie wrażenie niesamowite. Można je uznać za diagnozę mrocznej strony duszy współczsnego człowieka. Ich tematyka oscyluje wokół takich zagadnień jak samotność, poczucie niezrozumienia, odrzucenia, radzenia sobie z gniewem i nienawiścią (tytułowa "Spowiedź" - to wyznanie zgwałconej dziewczyny) czy obsesją.
     Twóczość poetycka natomiast osobiście zachwyca mnie wysublimowanym obrazowaniem, bogactwem skojarzeń kulturowych, głebią refleksji, bolesną raną przeżyć...

     stoję na wysokości milczenia
     z blizną wspomnień na ramieniu
     - dotykam
     dawnych chwil

     ścieżka wśród olch
     pajęczyny kwiatów
     i pokrzyw zielone ciernie
     na moście osty w świat puchami biją
     w dole srebrzy się Łada
     co rzeką beztroski była...
                   (Bojary. Noc ciepła lipcowa z tomu "Biłgorajskie obrazki)

Na pytanie postawione przez młodych słuchaczy, czemu cały tomik poświęcił poeta na opisywanie miasta swojego dzieciństwa i zamieszkania, Żybura odpowiada "Bo ja Biłgoraja nie lubię", a później dodaje, że chodzi mu o negację społecznych zachowań i mentalności zaściankowego środowiska.
    
     Już nie wiem
     jak z człowiekiem rozmawiać
          kiedy usta otworzyć
          kiedy zamilknąć
          zamknąć w sobie
          kamienie i ziemię
          słodycz i zieleń
    
     (...) Życie mnie boli -
           chciałbym powiedzieć - Tylko siąść
           ręce załamać
           i odsłonić wszystkie miejsca w sobie
           które krzyczą
           dzień i noc krzyczą...

                      (Już nie wiem jak z ... z tomu "Idziemy do raju)

Najlepszym świadectwem tego, że poezja Jacka Żybury jest na miarę czasów współczesnych, trafia do serca i umysłu, zatrzymuje,  zachwyca, czasami nawet poraża, niech będzie fakt, że młodzi jej czytelnicy nie tylko słuchali z uwagą autora, ale też zasypali go pytaniami, nieraz bardzo dociekliwymi.





           Jacek Żybura, Anna lesiczka - wicedyrektor ZSBiO, ja i Danuta Furlepa

                                  Podziękowanie dla poety
    

6 paź 2010

O wędrówkach i znaczeniach słów

      Boskie Oblicze Paula Badde przeczytałam w dwa dni. Wciągająca historia. Autor przeprowadza śledztwo prawie jak Sherlock Holmes lub Hercules Poirot z tą różnicą, że tamci angażując szare komórki fizycznie byli mało ruchliwi, zwłaszcza Piorot uwielbiał pracować we własnym fotelu, natomiast Badde jest wszędzie osobiście. Nie spoczął aż uzyskał pozwolenie na obejrzenie w Watykanie Chusty Weroniki i oczywiście się rozczarował. Jeździ od Rzymu do Manoppello, od Sulmony do Rotondo, od Oviedo do Ortony, (był nawet w Częstochowie, wiele lat przed historią opowiedzianą w książce), czyta książkę o kościołach w etiopskiej Lalibeli, fotografuje, depeszuje, pisze listy, artykuły, modli się przy wystawionym na katafalku ciele Jana Pawła II. Czasami kłóci się z żoną, która wszędzie mu towarzyszy. Jednak towarzyszy, choć czasem spogląda jak na wariata, jakbym wypadł z zakrętu - stwierdza Badde w pewnym momencie.
     Zbiera informacje, opisuje i – z ulgą zaznacza – że jako dziennikarz niczego nie musi udowadniać. Na przykład bisior. Co to takiego? Starożytna tkanina, najcenniejsza, jaką człowiek potrafił wyprodukować, której materiałem są włókna wytwarzane przez małże, jak macica perłowa, stąd inna nazwa – morski jedwab. Niewyobrażalnie kosztowny materiał. Można go farbować, choć nie na każdy kolor, nie da się na nim malować. Naturalny odcień jest złotomiodowobrązowy. Dzisiaj nigdzie już się z niego materiałów nie robi. Jakieś resztki, kawałki z IV wieku znajdują się w muzeach. Badde skontaktował się z jedyną (?) na świecie osobą, która potrafi bisior pozyskiwać, gręplować i tkać. Chiara Vigo orzekła, że Całun z Manopello jest zrobiony z bisioru właśnie, ale o wiele cieńszego i delikatniejszego niż ona sama czy ktokolwiek inny potrafiłby zrobić.
    Ciekawostka z Etiopii – kościoły wykute w ziemi, w skałach. Żeby do nich wejść, trzeba zejść w głąb ziemi. Kościoły na planie krzyża, z góry, z powierzchni wyraźnie widoczne dachy. Nigdy nie spotkałam się z informacją na ten temat, a przecież to istny cud świata. Była w internecie akcja wybierania siedmiu cudów świata. Każdy mógł głosować. Kto wybierał propozycje, budowle? Kto je zgłosił? Jakieś światowe gremium czy po prostu kto miał siłę przebicia, pieniądze, reklamę? Czy wśród kandydatur są kościoły Lalibeli?
     Isabel Piczek – Węgierka, która w wieku 13-14 lat malowała tak, że wygrywała konkursy. Jest autorką fresku w Papieskim Instytucie Biblijnym. Zajmuje się malarstwem ściennym, układaniem mozaik i malarstwem na szkle. Jest znaną w świecie artystką i specjalistką. W 6-tomowej encyklopedii PWN nie ma jej nazwiska.
     Edessa – nie mylić z Odessą – starożytne miasto w Turcji, ważny węzeł cywilizacyjno-handlowy, skoro krzyżują się tam szlaki niemal wszystkich ważnych relikwii chrześcijaństwa: Mandylionu z Edessy, Całunu Turyńskiego, Całunu z Oviedo, Całunu z Manopello... Samo słowo mandylion jest ciekawe. Mindil po arabsku znaczy całun, Grecy zrobili z tego mandylion. Ale w Rosji tak samo nazywa się stare ikony Chrystusa. W encyklopedii PWN nie ma takiego hasła. No i cała historia z Weroniką! Postać utworzona dla legendy, imię o rodowodzie literackim, uproszczenie słowotwórcze niepiśmiennego ludu. Vera eikon – znaczy: prawdziwy obraz, prawdziwa ikona. Stąd Badde wielokrotnie używa słowa Weronika nie na określenie osoby, lecz przedmiotu: płótna z wizerunkiem lub mniej lub bardziej wyraźnym odbiciem twarzy Chrystusa. Czasem zaś są to tylko plamy krwi jak w Całunie z Oviedo.
     Są imiona, które nie były nimi od początku, znane jest źródło, nawet czas i miejsce powstania. Ba, czasami nawet autor. I najczęściej są bardzo piękne. Weronika, Grażyna, Kordian, Teodor, Magdalena, Regina, Zofia, Bartłomiej, Cezary, Franciszek, Lesław (pierwszy użył tej formy poeta Roman Zmorski). Za autora imienia Piotr trzeba uznać Jezusa, który jako pierwszy je nadał swojemu apostołowi.
     A Watykan?  –  Z  egipskiego(?) Miejsce Proroków. Kto po raz pierwszy użył tego słowa? Kiedy to było? Dlaczego takie dalekie źródło, skoro bliżej była łacina, greka, hebrajski, aramejski nawet? W Egipcie nie ma miejsca o takiej nazwie. Skąd więc się wzięła? Skomplikowane i zaskakujące bywają losy słów. Przechodzą z kultury do kultury, z języka do języka, a kiedy się czasem prześledzi ich dzieje, okazuje się, że świat jest nie taki wielki i nie ma granic ani murów nie do przekroczenia.

2 paź 2010

Lampa Łukasiewicza

legenda

na wzgórzach płaskowyżu
pękate hełmy wież płyną po niebie
chmury tnąc w strzępy gołębich piór

o miasto dumne miasto wyniosłe
na torowisku czas kamyki toczy
przez furtki pordzewiałe pną się po płocie
białe róże jak pereł sznur

o miasto umarłych miasto minione
na macewach kamienne dłonie
jak menory zgasłe płomyki
z czarnymi źrenicami pochylonych krzyży
oczodoły cmentarnych bram

miasto smutne miasto zdradzone
wszyscy święci odeszli niepostrzeżenie
z ołtarzy kościołów odleciały anioły
puste wnęki zostały po nich

miasto ponure miasto krwawe
płaszczem popiołu przykryci bohaterowie
na rogatkach ulic z kostek brukowych
świątek czarne brwi unosi i patrzy
w dal patrzy bez zmrużenia powiek
z żółtych piaskowców sypie się proch

o miasto wyśnione miasto zaginione
echo promiennych sztuk Apollina
z laurem zielonym zastygłym w kamień
zamilkła brzęcząca lira – skończył się mit


Pan Cogito obserwuje giełdę

za maklerami w czerwonych krawatach
z telefonami przy uszach
Pan Cogito zobaczył
ukrywających się kolekcjonerów
aerodynamicznych kształtów
i precyzyjnych kwantowych zegarków
gromadzących złote i platynowe karty
obliczających wagę
diamentowej sukni na modelce

w gabinetach oszklonych wieżowców
jak średniowieczni esteci
kontemplują wirtualne alegorie
wyściełają atłasami relikwiarze dobrobytu
za kuloodpornymi szybami
w ekstatycznym uniesieniu śledzą
niezbadane wyroki hossy i bessy

Pan Cogito wie że wszystko się zmieści
w kuglarskim kufrze osobliwości
czaszka dwunastoletniego Jana Chrzciciela
i pięćdziesiąty autentyczny słonecznik van Gocha
widział już szaleństwo wiary w magię słowa i liczby
w nieomylność komputerowych proroctw
i metafizykę giełdowego indeksu

Pan Cogito nie wierzy
współczesnym arbitrom smaku
wyłączył telewizor zamknął gazetę
i siedząc w staromodnym fotelu
rozmawia z Koheletem


w Stambule pada śnieg

na starych pocztówkach miasta
są zawsze piękniejsze
kałuże na brukowanych ulicach
odbijają słońce a szczęśliwe
koty rozciągają grzbiety na parapetach
malownicze zaułki pod zasłoną bluszczu
budzą ciekawość
stare bramy świadczą o tętniącym życiu

błotniste targowisko architektoniczna egzotyka
dociekliwym obserwatorom
dają złudzenie badania przeszłości
innego świata z którym nie mają nic wspólnego
jak archeolodzy czytają kolejne tabliczki
z tajemniczym piśmie klinowym
gdzieś zapisana tu historia zaginionego świata
Sumerów a może jeszcze dawniejszej cywilizacji
jak z dawnych eposów

stare pocztówki czarno-białe fotografie
z fizjonomiami nieznanych ludzi
ktoś siedzi na ławce w parku
ktoś inny zamarł przy kiosku kupując gazetę
wszechobecny hűzűn drwi sobie
z ambicji wiecznego trwania
po drewnianych rezydencjach najtrwalsze
wspomnienia pozostawił trawiący je ogień
powtarzany w legendach i domowych opowieściach
nawet cmentarze mają pamięć krótkotrwałą

w Stambule pada śnieg


Wyróżnienie w XI Ogólnopolskim Konkursie Literackim "O Lampę Ignacego Łukasiewicza", Krosno, 23 września 2010 r.
Almanach poetycki. Na dwoje stół, Krosno 2010


23 wrz 2010

haiku warszawskie

gwarny plac
on z misiem ona z różą
wpatrzeni w siebie

koncert pod wierzbą
barkarola znad stawu
cichnie w alejkach

Targowa we mgle
z daleka łowię uchem
zgrzyt tramwaju

pora jesienna
na ławeczce ze studentem
wspominam młodość

21 wrz 2010

Urszula Kozioł w Biłgoraju

     Spotkanie z poetką Urszulą Kozioł w palecie wydarzeń kulturalnych bieżącego roku na pewno świeci barwą najjaśniejszą. Mało mamy okazji do bezpośredniego kontaktu z najwybitniejszymi twórcami polskiej literatury, a już poezja szczególnie nie cieszy się wielkim zainteresowaniem. A poetów warto czytać i słuchać, jak się okazało 10 września w auli Kolegium UMCS.

Przypadł mi zaszczyt przybliżenia publiczności dorobku Urszuli Kozioł
Urszula Kozioł ( w środku) wraz z prowadzącymi spotkanie Haliną Olszewską (BPL)
i Zygmuntem Dechnikiem (Kolegium UMCS)

     Poetka mimo poważnego wieku (rocznik 1931) i filigranowej postury zadziwia energią, żywiołowością, a także dowcipem i autoironią, jak w opowiedzianej historii o pomyłce w jednym ze swoich erotyków, który całkowiecie zmienił sens, gdy "zwięzłe ramiona" mężczyzny w wydruku zamieniono na "zwiędłe ramiona". Poetka ze zgrozą zaczęła poprawiać ów tekst w wydrukowanym już tomiku, ale przecież nie udało jej się dotrzeć do całego nakładu. I tak powędrował w świat, wielokrotnie przedrukowywany w zdeformowanej wersji, gubiąc po drodze erotyczny charakter. "Bo jak można chcieć być objętą przez zwiędłe ramiona mężczyzny?" - zakończyła swą opowieść autorka.

     W wystąpieniu do przybyłych słuchaczy, wielbicieli jej twórczości, Urzula Kozioł snuła wspomnienia z dzieciństwa, które spędziła w okolicach Biłgoraja, opowiadała o inspiracjach twórczych, między innymi o Józefie Dechniku, który jest bohaterem jednego z jej opowiadań, snuła refleksje o trudzie pisania wierszy, o sztuce dobierania właściwego słowa, o prawdzie, pięknie i życiu.
     Poetka z Rakówki dużą wagę przywiązuje - co w jej poezji jest widoczne w każdym niemal tomiku - do historii, do pamięci o swojej, do naszej wspólnej, historycznej i kulturowej tożsamości. Z drugiej strony wyraźny jest też motyw przemijania, odchodzenia z tego świata i ciągłego żegnania się z nim. Popołudniowe spotkanie z Urszulą Kozioł  - podobnie zreszta jak lekturę jej wierszy - można potraktować jako okazję do zatrzymania się w pośpiechu codziennego życia i zastanowienia nad tym, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i co nas nieuchronnie czeka.
     A przy okazji, widząc i słuchając twórczynię wielkiego formatu, przychodzą do głowy ciekawe konstatacje. Np. taka, że w odróżnieniu od innych zawodów, w dziedzinie sztuki nie idzie się na emeryturę. Urszula Kozioł jest nadal aktywną poetka i pisarką, felietonistką i oby była nią jak najdłużej. Druga refleksja dotyczy pokolenia. Znam kilkoro ludzi z jej rocznika, a nawet starszych. Wszyscy prowadzą bardzo aktywne życie, interesują się sprawami publicznymi, politycznymi, nowościami technicznymi i cywilizacyjnymi, uczestniczą w życiu społecznym, uczą się obsługi komputera i korzystania z internetu, nie czekając aż ktoś ich wyręczy. Wciąż mnie zadziwiają, te przedwojenne pokolenia, jesli udało im się przeżyć wojnę, są ludźmi nie do zdarcia. A może dlatego tacy właśnie są, że tę wojnę przeżyli i wiedzą jak kruche jest ludzkie życie? Dość wspomnieć, że Urszula Kozioł mimo napiętego harmonogramu dnia nie tylko przez ponad dwie godziny pozwalała się słuchać, pytać i podpisywała autografy, ale główne swoje prawie godzinne wystąpienie wygłosiła na stojąco.
     A zaczęła od Leśmianowskiego słynnego wiersza "Odjazd". Zamojszczyzna bowiem pachnie Leśmianowską łąką, choć może nieliczni tylko, ci najwrażliwsi na poetyckie słowo, ten zapach wyczuwają. A szkoda, bo - jak kilkakrotnie powtórzyła pani Kozioł - warto się chwalić tym, co mamy najlepsze. O twórczości Leśmiana coraz częściej się mówi, że jest ewenementem na skalę literatury światowej. Kto wie, może gdyby jego język był prostszy,  gdyby miał równie genialnych tłumaczy, jak sam był genialnym poetą, jego poezja zadomowiłaby się w powszechnej świadomości jak na przykład Whitmana czy Mastersa? Tylko czy ąby uświadomić sobie, co mamy u siebie najcenniejszego, musimy czekać latami aż przyjedzie ktoś z daleka i nam o tym powie?
     Chcielibyśmy zatrzymać Urszulę Kozioł na dłużej,  Bo warto słuchać poetów, ale musimy zadowolić się autrografami i wspólną fotografią. I zajrzymy od czasu do czasu do jej tomików.

Biłgorajska Plejada Literacka z Urszulą Kozioł

10 wrz 2010

Urszula Kozioł spod Biłgoraja

     Mieszkańcom Biłgoraja Urszuli Kozioł zapewne przedstawiać nie trzeba. Jest jednak szczególna okazja powiedzieć parę słów o tej wybitnej współczesnej osobowości polskiej literatury, gdyż mieliśmy dzisiaj zaszczyt gościć ją w naszym mieście. Urszula Kozioł jest poetką, pisarką, felietonistką znaną i uznaną, o czym świadczą prestiżowe nagrody, jak:
  • Nagroda Fundacji Kościelskich (1969)
  • włoska nagroda Złoty Centaur (1982)
  • Nagroda Główna Śląska Dolnej Saksonii (1997)
  • Literacka Nagroda Polskiego PEN - Clubu (1998)
  • Nagroda im. Eichendorfa (2002)
W 2003 r. otrzymała doktorat honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego, a przy tym od ubiegłego roku szczyci się tytułem Honorowego Obywatela Wrocławia, od dzisiaj zaś jest także Honorową Obywatelką Biłgoraja.
     Twórczość Urszuli Kozioł jest różnorodna, wielobarwna i bogata. Kolejne tomiki były często szeroko komentowane i do dzisiaj są czytane przez wielu wielbicieli jej poezji. Najbardziej znane to: W rytmie korzeni - drugi z kolei tomik,  który wyniósł autorkę na poetycki Parnas; Smuga i promień, Lista obecności, W rytmie słońca,  Żalnik, Postoje słowa,  Wielka pauza, Supliki - rewelacyjny zbiór nominowany w 2005 r. do Nagrody Nike oraz dwa ostatnie: Przelotem - również nominowany do Nike w 2008 r. oraz tomik najświeższy, wydany w maju 2010 r. - Horrendum.
     Obok nich w dorobku Urszuli Kozioł znajdują się też powieści i opowiadania: Postoje pamięci,  Ptaki dla myśli, Noli me tangere oraz różne formy dramaturgiczne: Kobieta niezależna, Król malowany, Przerwany wykład, Psujony. Od wielu lat publikuje felietony w miesięczniku Odra pod stałym tytułem Z poczekalni.
     Wymienione pozycje to tylko część bogatej twórczości Urszuli Kozioł. Nie sposób wymienić wszystkiego. O jej dorobku napisano wiele, próbując wyjaśnić fenomen poetyckiej odmienności poetki spod Biłgoraja (urodziła się w Rakówce, następnie jeszcze w latach dziecięcych mieszkała w Lipinach). W częstych motywach natury wskazywano na elementy konkretne i magiczne zarazem; w słowiarskich eksperymentach docenia się precyzję operowania słowem i jego znaczeniami, niezwykłe zderzenia i przekształcenia językowe; w opisach codzienności prezentuje wysublimowaną ironię idystans; w erotykach zachwyca delikatnością i ewokowaniem intymnego nastroju.
     Nieprzypadkiem twórczość jej stawia się na równi z poezją Wisławy Szymborskiej, Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta czy Tadeusza Różewicza jako tę, na której kształtuje się nasza czytelnicza wrażliwość poetycka, a tomiki pozostają lekturą aktualną i wciąż na nowo odczytywaną.
     Mam przed sobą przedostatni tomik - Przelotem. Wertując go od bez mała dwóch lat, nieodmiennie zachwycam się jego zawartością. Są tu bowiem stale obecne w twórczości poetki powroty do wspomnień z lat dzieciństwa i okupacji (Z okna); są też zachwyty nad cudem natury, jak w tym wierszu bez tytułu:

                             korzę się
                             przed nasionkiem
                             dmuchawca
                             kłonię się przed
                             nasionkiem jesionu
                             w kształcie skrzydła
                             narysowanego doprawdy
                             przez jakiegos Leonarda
                             niebieskiego
                             istnego mistrza
                             nie z tej ziemi

Jest jakże dowcipna, ze szczyptą ironii, charakterystyka współczesnych poetów, którzy

                   (...) nie potrafią dobrnąć
                   do puenty własnego wiersza

                   (...) próżno rozpaczliwie wyglądają
                   zwyczajnej
                   prostej ale jakże koniecznej
                   kropki
                   by położyła kres
                   tym męczarniom czczego gatulstwa

                   no skończ już waść
                   skończ - mówię
                   jęczy czytelnik przytrzymywany za guzik
                   przez autora
                   któremu zdaje się iż odkrył że wiersz
                   może być rozciągliwy jak guma do majtek
                        
                                          (Mały traktat o wierszu)

Są też rozważania  egzystencjalne w perspektywie nieuchronnego przemijania (Sprawozdanie z końcowych chwil).
      Wbrew potocznym mniemaniom poeci nie spadają z chmur i nie bujają tylko w abstrakcyjnych przestworzach natchnienia. Poeci to tacy ludzie jak wszyscy, doświadczający takich samych rozterek, często cierpień i zawodów. Twóczość Urszuli Kozioł nie ucieka od tematów, wydawałoby się, zbyt przyziemnych na górnolotne poetyckie frazy. A jednak w takich wierszach najchętniej możemy odnaleźć cząstkę siebie i naszych codziennych dylematów.

          Kilkoro ludzi jest mi bliskich
          ale tak jakoś
               psiakość
          bez wzajemnośc
                                  i

          kilkoro innych natomiast owszem
          chciałoby się przybliżyć
          ale tak jakoś
              psiakość
          nie znajduję w tym przyjemnośc
                                                        i

          ktoś mówi - co to szkodzi - spróbuj
          - a ja niby jdnym uchem ich słucham
          ale tak jakoś psiakość
          mam wątpliwośc
                                 i

          choć z drugiej strony kto wie
          czy nie pora już spuścić z tonu
          a jednak gdy o tym myślę
          wtedy tak jakoś
                psiakość
          zbiera mi się na mdłośc
                                             i

                                  (Czkawka)

Istnieją ksiązki, do których się wraca. Do tych wierszy będę wracać jeszcze wielokrotnie. Podobnie zresztą jak do innych zbiorów Urszuli Kozioł. Do czego wszystkich serdecznie zachęcam.