30 gru 2015

Między interpretacją a manipulacją

       Nie od dziś wiadomo, że literatura piękna, w której dominuje funkcja poetycka, sprawia czytelnikom niemałe trudności interpretacyjne. Stopień skomplikowania języka, jego metaforyczność, niedosłowność sprawiają w pierwszym kontakcie wrażenie niezrozumiałości. Oczywiście, jako czytelniczka i zarazem parająca się czasami tworzeniem w materii słowa, będę bronić owej "niezrozumiałości" jako naturalnej konsekwencji specyficznego uporządkowania języka literatury pięknej. Po bliższym przyjrzeniu się i opanowaniu języka osobniczego autora, epoki bądź nurtu, w jakim tekst został napisany, okazuje się on całkowicie zrozumiały. Jednakże tak samo jak trzeba najpierw nauczyć się języka obcego, aby nim się posługiwać, tak samo język poetycki wymaga poznania sposobów jego czytania.
       Wydawać by się mogło, że są mimo wszystko nawet w poezji teksty proste, mało skomplikowane, "jasne jak słońce" ;-) Złudzeniu temu ulegają nieraz początkujący poeci zafascynowani rzekomą prostota haiku: no bo taki krótki, trzy wersy, 17 sylab i to wszystko. Nie zamierzam tutaj akurat analizować przyczyn owego złudzenia, zalecać zapoznania się z literaturą fachową. Interesujące jest bowiem zjawisko (nad)interpretacji/manipulacji obserwowane od strony autora poetyckiego tekstu, w tym także haiku.
       Wyjaśnijmy sobie, że manipulacja to każde działanie na tekście niezgodne z zapisem i założeniami jego autora. Przyjmijmy, że chcemy zinterpretować wiersz i wybieramy z niego jeden wers, który służy nam do sformułowania naszego sposobu jego rozumienia. Na podstawie jednego wersu wyrokujemy, o czym jest utwór i jakie niesie znaczenie. Oczywista manipulacja. Pozbawiamy bowiem w ten sposób cały utwór jego immanentnej wieloznaczności będącej specyfiką poezji. Próbujemy mu nadać tylko to jedno, nasze ulubione, z naszego doświadczenia wynikające rozumienie. I o ile mamy świadomość, że jest to tylko JEDNA Z WIELU możliwości, jeszcze nic takiego złego się nie dzieje. Ale kiedy wychodząc od tej jednej z wielu możliwości, wyrokujemy o sensie lub bezsensie utworu, o jego artystycznej wartości, wtedy już zastosowana przez nas manipulacja prowadzi do absurdu: oto czytelnik stwierdza, że utwór jest zły, ponieważ nie spełnia JEGO (czytelnika) oczekiwań, jaki być powinien. To tak jakby żądać od autora: napisz utwór taki, jaki JA (CZYTELNIK) chcę. Tylko że poezja to nie szafa robiona na wymiar według zamówienia!
       Przydługie te rozważania nasunęły mi się na podstawie obserwacji uwag czytelników wobec choćby tak krótkich, pozornie prostych utworów, jakimi są haiku. Mamy utwór:

sosna
w garbatym cieniu
leżą szyszki

Ktoś z czytających, oczywiście w dobrej wierze, proponuje, aby w L1 napisać "garbata sosna", bo tak mu się wydaje, że to będzie jaśniej. Nie bierze pod uwagę, że sugestia poprawki wynika tylko z JEDNEJ z możliwych wersji odczytania tekstu, ponieważ garbaty cień może należeć do osoby, która pochyla się nad szyszkami, zbiera je lub choćby tylko się im przygląda.
Inny przykład:

marcowe słońce
nad rowem
zielona żabka

Co jest nad rowem? Słońce czy żabka? Może i jedno i drugie, zależy gdzie postawimy cięcie. Ale już z kąta odzywa się ktoś protestujący, że słońce nie może być nad rowem, bo wtedy do czego "przylepić" tę żabkę i co ona w ogóle tu robi, czyli najlepiej może by było żabkę przerzucić do L1:

zielona żabka
nad rowem
marcowe słońce

No proszę, bezsens wychodzi ;-) Tylko autor poprawek chcąc za wszelką cenę "narzucić" swój punkt widzenia/odczytania tego nie widzi ;-) Nadal bowiem mamy dwa możliwe cięcia.
        Jeszcze gorzej wychodzi, gdy "poprawiacz" chce koniecznie coś dodać do zapisanego obrazu. Przyznaję, że szczególnie nie lubię tego typu manipulacji, ponieważ im więcej takich dodanych "kwiatków" z sufitu, to znaczy z domniemanych doświadczeń czytelnika, tym bardziej tekst odbiega od rzeczywistego obrazu/zdarzenia/zjawiska zapisanego w utworze na podstawie MOJEJ (a nie czytelnika) obserwacji. Wychodzę z założenia, że moje haiku jest zapisem mojej obserwacji i nie musi wcale być zgodne z obserwacją/ami tego czy innego czytelnika. Jeśli ktoś nie miał podobnego doświadczenia, może utwór poszerzy jego percepcję (a może nie, nie jest to powód do rozdzierania szat). W każdym razie haiku nie jest, nie powinno być - tak uważam - zapisem sytuacji li tylko hipotetycznej, wyobrażonej, lecz faktycznej. Dodawanie efektów "specjalnych" byłoby więc tworzeniem fikcji lub tylko słowną ekwilibrystyką, a nie o to przecież w haiku chodzi.
Pisząc:

pusty dom
przez okna na wylot
słońce

nie mogę - idąc za sugestią krytyka/czytelnika zmienić w L1 na "opuszczony", ponieważ dom, który był podstawą do napisania tego utworu był świeżo wybudowany i jeszcze w stanie surowym, a nie opuszczony, bo ktoś się wyprowadził.
       Kończąc ten wywód chcę zauważyć, że nasza, bo także moja jako czytającej twórczość innych autorów, interpretacja bywa skażona osobniczym doświadczeniem, dlatego z dużą ostrożnością należy formułować porady typu: "napisz tak a tak", "dodaj to czy tamto". Owszem, spojrzenie kogoś z zewnątrz pomaga nabrać dystansu do własnego utworu, ale ingerencja, zwłaszcza w haiku,  nie może dotyczyć zmiany opisywanej rzeczywistości.
       Wiem, za mało podałam przykładów; być może jeszcze do tego zagadnienia kiedyś wrócę.






19 gru 2015

czerwone słońce

czerwone słońce
tak blisko już podeszły
mgły znad łąk



16 gru 2015

ruch na poczcie

ruch na poczcie
w kolorowych kartkach
zamknięte życzenia

14 gru 2015

narasta szum

narasta szum
pociąg z daleka
czy wiatr w konarach

10 gru 2015

za oknem

za oknem
od świtu do zmroku
coraz krócej

3 gru 2015

mrok pod chmurami

mrok pod chmurami
sprawdzam na zegarku
dzień czy noc

27 lis 2015

aforyzmy 8

Oznaką starzenia jest fakt, że umierają oraz młodsi od nas.

Głupiego poznajemy po tym, co powiedział, mądrego po tym, co przemilczał.

Im głębsza studnia, tym cichszy plusk.

Znajomość słownika nie oznacza, że się rozumie sens słów.

Piękna kobieta patrzy w lustro, bo chce zobaczyć piękno, brzydka, bo chce piękno stworzyć.

Największym złodziejem jest czas, kradnie nam całe życie.

Cudza głupota jest jak piasek w bucie: tylko jedno ziarno wystarczy, żeby uwierać cały dzień.

Głupota nie lubi próżni, zawsze wejdzie pierwsza tam, gdzie nie zdążysz pomyśleć.

Znajomość przyczyn nie daje gwarancji uniknięcia konsekwencji.

24 lis 2015

zimny podmuch

zimny podmuch
między gałęziami
puste gniazdo

13 lis 2015

Miłość na scenie

       Spektakl stołecznego Teatru IMKA zagościł na scenie BCK na zakończenie tegorocznej Jesieni z Teatrem na Kresach. Czteroosobowy dramatyczny układ osób zapętla się w akcji z narastającym napięciem z elementami sensacyjnego dreszczyku. Tajemnicza kobieta, niespełniony artysta, wiarołomna żona wracająca niespodziewanie z Londynu i on - porzucony mężczyzna bez życiowego celu stanowią zestawienie osobowości tyleż banalnych, co nietuzinkowych zarazem w konfrontacji ze sobą. Jeśliby tylko dialogi bohaterów sięgały dna ich duszy, być może otrzymalibyśmy ciekawy spektakl o kondycji współczesnego everymana. Żyjemy w kulturze powtórek, trudno dzisiaj w literaturze, teatrze czy operze znaleźć całkiem nowe opowieści. Na pozór tęsknimy i pożądamy nowości, ale czy historie, które przydarzają się ludziom nie są te same od tysięcy lat? Miłość i nienawiść, zaufanie i rozczarowanie, poszukiwanie wolności i udawanie jej, gdy w rzeczywistości ulegamy zniewoleniu, pożądanie i odrzucenie, marzenia sztuce i poszukiwanie prawdy - wszystko to już było. A kultura na co dzień wciąż korzysta z zasobów wielkich tematów ludzkości. Dlatego gdy cokolwiek się dzisiaj ogląda, pierwsza myśl to zarazem pytanie: Gdzie ja już to widziałam? Albo: Aha, to zupełnie tak jak było w... i tu dowolny tytuł, dowolna historia znanych nam od tysięcy lat bohaterów. Trudno współczesnym twórcom uciec od klisz, dlatego też często odwołują się do pastiszu, puszczając do odbiorców oko: Wiecie, to już było, ale popatrzcie, jaką śmieszną postać obsadziliśmy w tej roli. 
        Mamy więc antykwariusza Adama (w tej roli Wojciech Błach) tęskniącego za miłością, odkąd żona wyjechawszy do Londynu na kontrakt zostawiła go dla żonatego Hindusa z trójką dzieci. Zapija tęsknotę gorzką żołądkową i w stanie upojenia dzwoni na wybierane kolejno sekstelefony, ale za każdym razem po wysłuchaniu cennika lub warunków przerywa połączenie. W gruncie rzeczy nie szuka okazjonalnego seksu, tylko prawdziwego uczucia. Telefony, jak chat i e-maile w filmie Masz wiadomość (1998) Nory Ephron, są namiastką prawdziwych międzyludzkich kontaktów. Tak samo też jak w przypadku filmowych bohaterów, znajomość nawiązana przypadkowo, przenosi się do świata realnego i nabiera tempa. I chociaż film jest tylko komedią romantyczną, to w spektaklu Miłość z dostawą do domu w reżyserii Olafa Olszewskiego wątki absurdalne, jak 7 zł plus VAT za telefoniczną usługę erotyczną, nadają przygodzie bohatera wymiar groteskowy.
         Kiedy Adam jednak zamawia dziewczynę na telefon, gdyż jako jedyna umiała dokończyć cytowany przez niego wiersz Tetmajera Lubię, kiedy kobieta..., początkowo chce jej się jak najszybciej pozbyć. Splot okoliczności sprawia, że dziewczyna nazywana przez niego Anną Kareniną, przydaje mu się bardzo w dokuczaniu byłej żonie, która nagle wróciwszy z Londynu, zamierza odbudować zerwane małżeństwo. "Anna Karenina", w zasadzie Monika (Gizella Bortel), zostaje w jego mieszkaniu na dłużej, Adam płaci jej za wprowadzenie się do niego i codzienne udawanie związku rzekomo rozpoczętego pół roku wcześniej, gdy tak naprawdę niczego o sobie nawzajem nie wiedzą. Musimy wymyślić swoją własną historię - mówi Monika, gdy była żona Adama, Hanna (rewelacyjna Anna Korcz), wzięła ich na spytki, dociekając początków ich znajomości. Czy gdzieś już nie oglądaliśmy podobnej historii? Oczywiście - Pretty woman (1990) z Richardem Gere i Julią Roberts, analogia tym bardziej uprawniona, że zakończenie jest niemal identyczne: mimo rozstania bohaterowie odnajdują się wiedzeni prawdziwym uczuciem. Mało tego, strój Moniki, czarno-czerwony gorset pod narzuconym na wierzch płaszczem oraz bardzo długie czarne buty, które zdejmuje zostając u Adama na noc, jako żywo przypominają strój Vivian, kiedy Edward Lewis (Gere) widzi ją po raz pierwszy i zabiera do siebie. O ile jednak Julia Roberts jako Vivian prezentowała sympatyczną nieporadność w wielkim świecie finansjery, do którego wprowadzał ją Edward, o tyle Monika mając za sponsora nie rekina biznesu, tylko skromnego antykwariusza, świadomie robi z siebie słodką idiotkę specjalizującą się we wprowadzaniu wszystkich w zażenowanie.
         Nie da się uciec od porównań podziwiając Annę Korcz jako byłą żonę, która po powrocie jako porzucona kochanka, próbuje desperacko odbudować swoje małżeństwo. Walczy o uczucie męża nawet wtedy, gdy zamieszkała z nimi Monika, a razem z nią malujący jej portret niespełniony artysta Antoine (Zdzisław Wardejn). Doprowadzona do ostateczności posuwa się do próby przekupienia i sfałszowania zeznań. Jej zabiegi o odzyskanie uczuć męża przypominałyby Maggie z Kotki na gorącym blaszanym dachu, gdyby nie czający się w tle Hindus, do którego wróci jednak, zostawiając Adama po raz drugi.
        Jest jeszcze domorosły Pigmalion, czyli Antoine, były główny księgowy firmy drobiarskiej, który na emeryturze odkrył w sobie powołanie i talent malarski. Jego modelką jest początkowo Monika, pozująca jako Polska do obrazu przygotowywanego na konkurs. Traktuje ją jak muzę, jak Galateę, której daje nowe życie na swoim płótnie. Przed rozstaniem zaś proponuje jej cmentarne "małżeństwo" - wspólny grobowiec, który już wykupił. Kiedy Antoine wprowadza się wraz z Moniką do mieszkania Adama, obserwując krzątanie się perfekcyjnej Hanny, wpada na pomysł, że Polskę powinna uosabiać właśnie ona z rurą odkurzacza w dłoni i fartuchem zakładanym do sprzątania. Szukając zaś idei polskości, odkrywa prawdę, że nieodłącznym jej składnikiem jest posiadanie wroga,  na którego wybiera... czerwonego gipsowego krasnala, osiągając w ten sposób szczyt absurdu.        
         
Miłość z dostawą do domu, reż. Olaf Olszewski, występują: Anna Korcz, Gizella Bortel, Wojciech Błach, Zdzisław Wardejn. Teatr IMKA. Premiera 30 października 2013r.

7 lis 2015

mokniemy


mokniemy
coraz cięższe liście
w zębatych grabiach


wersja "szczerbata":

mokniemy
coraz cięższe liście
w szczerbatych grabiach

4 lis 2015

jesienne liście

jesienne liście
od drzewa do drzewa
błądzi wzrok

druga wersja:

jesienny szpaler
od drzewa do drzewa
błądzi wzrok

31 paź 2015

cmentarze


cmentarze
wieczorne łuny świateł
przy drogach


28 paź 2015

poranna kawa

poranna kawa
nad rozwianymi liśćmi
stoi ogrodnik

21 paź 2015

zerwana nić

zerwana nić
babie lato faluje
uczepione źdźbła

19 sie 2015

susza w sadzie

susza w sadzie

spadają suche liście
wciąż zielone

17 sie 2015

pasieka


pasieka
nie zadrży nawet liść
taka cisza

25 lip 2015

Drzewo - centrum wszechświata

        Od czternastu lat Marcin Duda (Stefan Szmidt) co rano wspina się na drzewo ratując je przed ścięciem. Przez cały dzień odwiedzają siedzącego różni ludzie ze wsi, Milicjant próbujący namówić go do zejścia, zdesperowany Inżynier budujący autostradę oraz postacie z przeszłości, duchy zmarłych: Żona, z której stratą nie może się pogodzić, stary Partyzant, którego pogrzeb właśnie się odbywa, ale mu się nudzi podczas nabożeństwa i urwał się z trumny na pewien czas, Strażak Gabriel, który zginął w pożarze ratując dziecko, orkiestra, której członkowie zginęli po wejściu na minę, dawni państwo właściciele majątku wyzuci po wojnie ze swojego majątku i inni. Plejada osób, charakterów, świadków historii.        Stefan Szmidt, dokonując plenerowej adaptacji sztuki Wiesława Myśliwskiego Drzewo, za każdym razem uaktualnia tekst w jednym z monologów głównego bohatera Marcina Dudy wymieniając nazwiska osób niedawno zmarłych a znaczących w miejscowości, w której spektakl jest prezentowany. Wczoraj padły nazwiska Zygmunta Dechnika i Jerzego Markiewicza znanych wszystkim biłgorajanom. Jest więc sztuka zapisem przemian, jakie dokonują się w powojennej rzeczywistości polskiej prowincji, w polskiej wsi, a z drugiej wciąż aktualnym komentarzem, refleksją o śmierci, odchodzeniu i ciągłości pokoleń. Nowoczesność, tak zwany postęp cywilizacyjny bez oglądania się na przeszłość, tradycyjne wartości, technologiczny wyścig szczurów reprezentuje narwany Inżynier, który nakazuje ścinać drzewo wraz z siedzącym nań człowiekiem. W tej roli młody Robert Kuraś faktycznie zachowuje się jak opętany manią cywilizowania kraju bezlitosny wizjoner sieci autostrad łączących góry i morze. Marcin Duda z filozoficznym spokojem ripostuje jego krzyki: "Ale po co? Przecież góry i tak tą autostradą tutaj nie przyjdą".
         Robotnicy mający ścinać drzewo po pierwszej dość nerwowej reakcji, usilnych wezwaniach, aby Duda, jeśli chce się wieszać, bo siedzi ze stryczkiem na szyi, niech się przeniesie na inne drzewo, w końcu godzą się z sytuacją, nieoczekiwanie mają przestój w pracy i okazję, żeby się napić.
        Groteskowa postać Milicjanta, rewelacyjnie zagrana przez Andrzeja Wardejna, to synteza zdrowego rozsądku, posłuszeństwa władzom i absurdalnej służbistości. Chyba najbardziej komiczna postać w całej sztuce. Z jednej strony wszystkich chce spisywać i wlepiać mandaty, wyniośle i z poczuciem klasowego odwetu traktuje Panią (Alicja Jachiewicz) i Pana (Stanisław Biczysko), dawnych właścicieli majątku, z drugiej za oczywistość przyjmuje pojawienie się ducha Strażaka Gabriela a nawet zdarzyło mu się zaaresztować ducha Puzonisty (Sławomir Pluta), przy czym kajdanki się zacięły i kiedy już chce go uwolnić, zabiera go do kowala, żeby go rozkuł.
        Między Hrabiostwem a Milicjantem dochodzi do ostrej wymiany zdań na temat zasadności rewolucji. Hrabia rzuca ironiczne pytanie: "I co? Lepiej wam teraz bez nas?" Kiedy Milicjant zamierza wypisać mu mandat, Hrabia zaśmiewa się, bo na jaki adres go wysłać, chyba ich starego dworu, w którym co teraz jest, pyta, przedszkole, przytułek czy niszczeje bezpański.
        Groteskową postacią jest też Partyzant (Jerzy Złotnicki), którego pogrzeb się odbywa. Ale że mu się nudzi podczas nabożeństwa, wyskoczył odwiedzić Marcina pod drzewem. Utyka na jedną nogę, bo mu nie do końca dobrze naciągnęli oficerki na jednej nodze. Na polowym mundurze partyzanckim ma poprzyczepiane medale, które syn jego kolekcjonował, w tym niemiecki Krzyż Żelazny, pordzewiały, to nikt się nie pozna.
         Plejadę postaci realnych i zaświatowych - czasami jakby Leśmianowskich - uzupełnia wzruszające spotkanie ze zmarłą Żoną (Magdalena Warzecha), która wypytuje jak Marcin radził sobie z wychowaniem malutkiej córeczki, jak ją karmił z butelki, przewijał, dbał o nią. Żona w stroju ślubnym odwiedza Marcina po raz pierwszy, dlatego ma on pretensje, że nie pojawiała się wcześniej, chociaż prosił, modlił się o to. Okazuje się, że zmarli umierając jakby zapominają drogę powrotną. Ratowanie drzewa przed ścięciem ma wymiar mistyczny, bowiem jest ono drogowskazem, punktem rozpoznawczym, dzięki któremu zmarli mogą wrócić do swojej wioski. Jak mówi Marcin Duda: "Na Sądzie Ostatecznym każdy będzie sądzony w swojej wsi".
          Mistycznych przeżyć dostarcza postać zięcia Dudy, Franka ( w tej roli Zbigniew Dziduch), który w trakcie rozwoju akcji z prostego czy nawet prostackiego chłopa, chcącego teścia strącić drągiem z drzewa, przeobraża się w Kosiarza koszącego niebieskie łany ludzkich dusz. Anegdotyczne opowiadanie o desperacji pewnego chłopa zamienia się w uniwersalną przypowieść o Przeznaczeniu. W zadaniach pojedynczych osób odzwierciedlają się archetypiczne postawy. Kosiarz wpisuje się w kulturową tradycję oswajania śmierci, podobnie jak Dzwonnik (Adam Kozera) ze sznurem szukający swojego dzwonu. Kiedy go znajduje i przynosi pod drzewo, zawiesza na grubym konarze. Chciałoby się za Hemingwayem zapytać "komu bije dzwon".
          Atmosfera i egzystencjalny, filozoficzny wymiar spektaklu rozgrywanego zawsze po zachodzie słońca, w naturalnej przestrzeni, mają w sobie coś ze Stu lat samotności Marqueza. Akcja rozgrywa się tu i teraz a zarazem wszędzie i wykracza poza czysto biologiczną, materialną granicę między życiem a śmiercią. Drzewo obrasta w symboliczne znaczenia, jako Drzewo Życia, Drzewo Poznania, Drzewo Proroków (mistyczny wątek śpiewania w gałęziach chóru zmarłych dusz ludzi ze wsi), Drzewo Drogowskaz, Drzewo Kosmos.
          Od czternastu lat plenerowa inscenizacja grana jest w różnych miejscowościach, dużych i małych. Drzewo było wystawiane w Parku w Wilanowie i Krasnymstawie, w Nisku i Lublinie, w Mielcu i Lubartowie, w Radzyniu Podlaskim i Maćkowej Rudzie na Suwalszczyźnie, dzisiaj będzie w Chorzowie. 

         Część obsady postaci głównych:
Marcin Duda - Stefan Szmidt
Jego żona zmarła przed laty - Magdalena Warzecha
Zofia, córka Dudy - Ewa Gorzelak
Milicjant - Zdzisław Wardejn
Pani, Hrabina - Alicja Jachiewicz
Pan, Hrabia - Stanisław Biczysko
Franek, mąż Zofii, zięć Dudy - Zbigniew Dziduch
Inżynier - Robert Kuraś
Partyzant - Jerzy Złotnicki
Puzonista - Sławomir Pluta
Dzwonnik - Adam Kozera
Drwal, robotnik I - Arkadiusz Głogowski

3 cze 2015

wzdłuż chodnika


wzdłuż chodnika
zapach nie wiedzieć skąd
kwitną akacje

21 maj 2015

po deszczu żółte

po deszczu żółte
brzegi wszystkich kałuż
sosny kwitną

28 kwi 2015

radio w kuchni

radio w kuchni
piosenka o jaskółce
i gorzki smak kawy

20 kwi 2015

zapisane w podróży

* * *

wysypało
białych płatków dywany -
zawilce w lesie


* * *

chaszcze -
drewniana chałupka
za gałęziami

12 kwi 2015

wiek nasz...

      *** 



           Czy my się mylim? Czy tęcze spowiły
               Świat ten, iż dziwnie ma piękne oblicze?
                              Maciej Kazimierz Sarbiewski

wiek nasz pozornie nowoczesny
w symbiozie białka z technologią krzemu
odwieczną Losu nietrwałość powtarza
wciąż po staremu płynąc rzek zakolami
jak liściem kołysząc odbiciem twarzy wędrowca
czerpiącego dłonią orzeźwiającą wodę

kogo czas wiekiem matuzalemowym przygniecie
ponad miarę poszarpanej wichurami pamięci
spomiędzy dat kalendarzy znać będzie
tylko tamten smak gaszący pragnienie

z mnogich świtów poranny chłód dzwonów
przez mgły niosące śpiew jutrzni
nieodróżnialne wschody i zachody słońca
pieśni ptaków i brzęczące roje nad polami gryki
cierpki owoc borówki brusznicy i roztartego 
                                                       czosnku
jedynym zapamiętanym smakiem życia

dni i tygodnie nanizane na sznur jak korale
rozsypią się bezgłośnie w mchu zielonym
z grzechów żywota żal tylko jeden
że się nie można urodzić po raz drugi
   
po cóż się trudzić notowaniem zdarzeń
dodawaniem kolejnych imion urodzonych
i umarłych uzdrowionych i zamordowanych
zysków i strat pokojowych marszów i wojen
na cóż tysiące zdjęć na Instagramie
bez tych którzy by jeszcze je mogli oglądać

za cały bilans pozostanie ten pierwszy brzask
gdy światłość objęła w posiadanie Ziemię
i ostatnie spojrzenie wpół oślepłych oczu
zanim śmierć je zamknie i zabierze w dół rzeki

2 mar 2015

*** (zabolało światło...)


              * * *

zabolało światło zza firanki
         języki ognia przez szerokość okna
         zajęły prześcieradło
         powietrze spływa strugami czerwieni
         w wyschnięte gardła
         otwarte usta łapią gorejący kurz
         w Turnerowskich pożarach
syczą niegasnące pochodnie naszych rąk


Wiersz został wyróżniony drukiem w pokonkursowym almanachu XXII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej w Katowicach, 20 lutego 2015

20 lut 2015

Chopin polsko-norweski

 

        Bolesław Biegas (1877 - 1954) w secesyjnej rzeźbie Harfa natchnienia przedstawił Chopina niemal w całej postaci, spowitego w rozwianą materię, wznoszącego się nad niżej umieszczoną harfą. Na jej strunach czyjaś - Ducha? Dajmoniona? Boga? Natury wreszcie? - dłoń wygrywa dźwięki, w które wsłuchuje się kompozytor wznosząc twarz z zamkniętymi oczami. Muzyka, owijając postać Chopina w materializujące się harmonie, zdaje się pochłaniać jego postać, krępując ramiona, a zarazem unosi gdzieś wyżej, w pozaziemską sferę boskiej sztuki. Dzieło Biegasa jest próbą oddania istoty muzyki w materialnym języku rzeźby. Czy jest to próba udana, odpowiedzieć musi sobie każdy sam stając przed nią, zwłaszcza po uprzednim wysłuchaniu utworów kompozytora, obejrzeniu innych jego portretów, zanurzeniu się w świat paryskiej opery opisywany w listach do przyjaciół, skonfrontowaniu opinii, prześledzeniu recepcji muzyki Chopina w późniejszych epokach. 
      Wystawa Niepokój i poszukiwanie. Polscy i norwescy twórcy czasu przełomów zaprezentowana w Muzeum Chopina w Warszawie może się wydawać sztucznym tworem. No bo że Chopin, to zrozumiałe, ale skąd Norwegia? I dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że norweski kompozytor Thomas Dyke Acland Tellefsen, ur. w Trndheim w 1823, zmarły w 1874 w Paryżu, był jednym z ważniejszych uczniów Chopina, a po śmierci swojego mistrza przejął innych jego uczniów. Tellefsen, podobnie jak Chopin, skomponował dwa koncerty fortepianowe, poza tym wiele swoich dzieł zadedykował Polakom, znanym w Paryżu przedstawicielom polskiej arystokracji. 
          Przemierzając wystawę śledzi się zaułki (dosłownie - bo usytuowane w osobnych niewielkich salach) muzyki norweskiej, od niewątpliwie najbardziej znanego Edvarda Griega i wspomnianego Tellefsena, następnie przyglądamy się próbom uchwycenia muzyki Chopina w dziełach plastycznych, malarstwie, rzeźbie, dochodząc do centrum, w którym przemierzamy biografię kompozytora prowadzeni przez fragmenty jego listów, fotografie, nagrania utworów. Naszym przewodnikiem jest - nomen  omen - prawdziwy symbol czasu przełomu XIX i XX wieku: Stanisław Przybyszewski, którego fragmenty książki Szopen a Naród wybrane zostały jako motto do poszczególnych sal wystawowych.
          Trzeba przyznać, że demoniczny Przybyszewski, portretowany przez Edvarda Muncha jako szatan, obok uwielbienia dla Chopina wygłasza też ostre uwagi o nierozumieniu jego muzyki przez innych. Zdecydowanie odmawia na przykład tej umiejętności Francuzom, twierdząc, że właśnie oni najmniej z jego muzyki potrafią odczuć.
         Wiele ciekawostek zapada w pamięć, odkrywcze skojarzenia, na które nie wpadłabym sama, zrekompensowały mi wcześniejsze kilkunastominutowe błądzenie, zanim do Muzeum dotarłam, wybierając jakąś inną drogę poprzez zaułki wcześniej nieuczęszczane. Po pierwsze, co ma wspólnego Grieg z Chopinem? Chyba chodzi o inspiracje muzyką ludową swojego kraju. Bardzo, bardzo ciekawe, ludowe norweskie skrzypce o nazwie hardingfele przyciągają uwagę kolorową ornamentyką, intarsjowanym masą perłową gryfem, gałkami z kości słoniowej. I w tym momencie wysiadł mi telefon, zdjęcia nie mam:-( Dźwiękiem hardingfele Grieg inspirował się w fortepianowym cyklu ludowych tańców Slatter. Po przeciwnej stronie skrzypiec podziwiałam dwuosobowy drewniany taboret do fortepianu państwa Griegów. Również misternie zdobiony ludowymi ornamentami. Jako Chopinowski odpowiednik norweskiej ludowości - fragment autografu Mazurka F-moll, op. 68 - bardzo pokreślony: strzałki, kreski, mazaje, linie, przejścia z góry do dołu strony; intymny zapis twórczego procesu.
         W części malarskiej wystawy przyciągają uwagę ekspresyjne szkice do portretów Chopina Weissa. Twarz kompozytora jest na nich smutna, ekspresyjnie potargana, wykrzywiona. Takiego Chopina raczej sobie nie wyobrażamy. Z drugiej strony inne obrazy - Edvarda Muncha - a na nich często twarz mężczyzny, nienazwanego, ale rozpoznawalnego na pierwszy rzut oka - to Stanisław Przybyszewski. Tę samą twarz widzimy wyrzeźbioną przez innego norweskiego artystę: Gustava Vigelanda.
          No i część centralna, koliście i chronologicznie ułożone stanowiska z listami, autografami, fotografiami z biografii Chopina i fragmenty nagrań jego utworów. Stanowiska są dwustronne: obchodzimy je po zewnętrznej stronie, a potem po wewnętrznej. Zachwycam się iskrzącymi humorem listami. Dużo w nich autoobserwacji, dystansu do samego siebie, autoironii. I przeczucia śmierci: Jesteśmy stare cymbały - bez lutnisty, który by nas nastroił. Nie umiemy tonów wydawać nowych pod kiepskimi rękami. (...) Zostaniesz jeszcze nad moim kamieniem jak te wierzby nasze, pamiętasz? - pisze do Juliana Fontany, swojego rówieśnika, przyjaciela z czasów warszawskich.
          W listach z Paryża cudownie opisuje wrażenia z oglądanych oper, zdaje sprawozdanie z wystawienia Roberta Diabła Meyerbeera, zachwyca się śpiewem dwóch rywalizujących ze sobą śpiewaczek: Marii Malibran i Giuditty Pasty, jest pod wrażeniem największego ówczesnego tenora - Giovanniego Rubiniego. W listach pisanych z Anglii i Szkocji pozwala sobie na ironiczną charakterystykę funkcjonowania angielskiego dworu: Królowa wyruszyła do Szkocji i cała Anglia uznała za stosowne udać się tam za nią (cytuję z pamięci, może niezbyt dokładnie, ale sens był właśnie taki).
          Taki był ten nasz Chopin. Nie tylko natchniony kompozytor. Także świetny obserwator, wrażliwy koneser sztuki, ironiczny komentator z celnym dowcipem, z talentem literackim. Geniusz po prostu. Inspirujący dla wielu współczesnych i potomnych.

18 lut 2015

nalot

nalot
w koronach parkowych drzew
ląduje chmara wron

14 lut 2015

cisza nocna

cisza nocna
kropla za kroplą
kapie czas

9 lut 2015

przez zamieć

przez zamieć
dźwięk dzwonów od zachodu
w samo południe

21 sty 2015

znowu śnieg

znowu śnieg
czas na kompot
z suszonych owoców

11 sty 2015

zmiana pogody

zmiana pogody
w kałuży po bałwanie
księżyc

7 sty 2015

Spojrzenie na współczesność przez pryzmat starożytności

      Zacznijmy od cytatu: Otóż musimy sobie zdawać sprawę, że przez większą część tego czasu, kiedy ludzkość istnieje na ziemi, faktycznemu rozwojowi kultury towarzyszyło zupełnie inne przeświadczenie o wartościach. Banalne, prawda? A jednak wciąż nagminne jest ahistoryczne podejście współczesnych wobec przodków, co szczególnie widoczne bywa przy okazji dyskusji o tekstach pisanych, czy to literackich, czy innych. Czytając o niewolniczym systemie społecznym w starożytności mamy naturalną tendencję zżymania się, oburzania, no bo jak to?! Co za barbarzyńcy! Zapominamy przy tym, że ustrój niewolniczy był wówczas inaczej rozumiany, inaczej wartościowany i na pewno nie był tym, co dzisiaj pod tym pojęciem potocznie się rozumie. Czyli całkowite nieporozumienie. 
      Obserwuję, choćby w publicystyce, coraz szersze kręgi kompletnego braku nawet cienia chęci zrozumienia odmienności sposobu myślenia, co przejawia się najbardziej właśnie w języku. Współczesny punkt wyjścia, że my wiemy lepiej, trąci pychą i ignorancją. 
       Zacznijmy od tego, że to, co dzisiaj powszechnie jest wartościowane pozytywnie, a więc nowość, nowoczesność, innowacje, POSTĘP, przez całe tysiąclecia (!) nie miało aż takiego znaczenia, po prostu  tego nie ceniono, gdyż obowiązywał inny paradygmat: trwałości, solidności, niezmienności, stabilności i tradycji. Chyba dopiero od XVIII wieku można by mówić o powolnym przewartościowywaniu tego stanu rzeczy, a dopiero wiek XIX poprzez industrialny i urbanistyczny rozwój coraz większy nacisk kładł na pozytywne aspekty tak zwanej postępowości. Tak więc nasz system wartości jest w gruncie rzeczy bardzo młody. Dwieście, trzysta lat w porównaniu do tysięcy poprzednich. Jaką daje to gwarancję, że to MY mamy rację?...
       Przez całe wieki kultury i cywilizacje całej ludzkości zwrócone były w przeszłość, ich trwanie i rozwój gwarantowały solidne podstawy osiągnięć przodków.  Przodków należało naśladować, chcąc im dorównać, dlatego Rzymianie naśladowali choćby Greków, a ustna forma przekazu występująca we wszystkich kulturach pierwotnych utrwalała dawne wzorce i wartości. Ten sposób utrwalania (i trwania) kultury wykształcił  tradycyjny, znany nam model edukacji: uczymy się tego, co jest zdobyczą minionych pokoleń. Paradoksalnie, wyniesienie na piedestał postępowości stoi w sprzeczności z wartościowaniem uczenia się, gdyż uczyć się - to znaczy godzić się, że ktoś wie lepiej. Tymczasem lepsze jest tylko to, co nowe, a nie zastane. Człowiek nowoczesny nie uczy się ani nie poddaje procesowi wychowana, gdyż nowatorstwo i postępowość wykluczają dostosowywanie się do jakichkolwiek reguł. Idea postępu prowadzi do prowizorki i tymczasowości, gdyż niczego nie utrwala, cokolwiek powstanie nowego już w momencie powstania staje się anachroniczne i trzeba to zburzyć, wprowadzić nowe. I tak bez końca. 
         Smutne te w gruncie rzeczy konstatacje pojawiają się na marginesie eseju Jacka Bocheńskiego Rzeczy stare i nowe, będącym próbą odpowiedzi na pytanie, jak badacz starożytności radzi sobie z trudnościami odczytywania i przekładania historycznego sposobu myślenia i wartościowania na język zrozumiały dla współczesnego odbiorcy. Przykładem może być próba wyjaśnienia znaczenia wożenia kurnika przez armie rzymskie i wróżenia przed bitwą z zachowania kur dziobiących ziarno. Człowiek współczesny wychowany w pogardzie dla zabobonów (pozornie, zresztą, ale to temat na osobne, całkiem niemałe rozważania), automatycznie z pozycji wyższości wzrusza ramionami i prycha z dezaprobatą na ciemnotę i nieracjonalność takiego zachowania. Bocheński jednak znajduje wyjaśnienie inne, przywołując choćby współczesne obrzędy mszy polowej. W obu przypadkach: rzymskiego kurnika i współczesnego obrzędu wcale nie chodzi o zapewnienie sobie pomyślnego wyniku bitwy, tylko o podniesienie ducha żołnierzy przed walką, o  wzmocnienie hartu, budowanie pewności siebie i poczucia zjednoczenia. Jeśli Rzymianie byli nieracjonalni, to my też jesteśmy, tylko współczesne formy myślenia magicznego oraz - dzisiejszym językiem mówiąc - techniki socjologiczne nie są dla nas aż tak rażące.
          Tak więc choć autor znajduje ów sposób tłumaczenia dawnego na nasze w zastosowaniu analogii, przekładaniu historycznego zachowania na współczesne struktury myślowe wyobrażone  w języku, mam wrażenie, że jest to działanie z biegiem czasu coraz bardziej skazane na niepowodzenie. Powszechna niechęć do poznawania dorobku tradycji, w jakiejkolwiek dziedzinie, a już szczególnie nauk humanistycznych, święci tryumfy w oficjalnym nastawieniu instytucji odpowiedzialnych za kształcenie młodych pokoleń oraz bombarduje nas codziennie z łamów publicystyki. Z wielkim trudem daje się wytłumaczyć, że opis Wiedźm w Makbecie, które są niby kobiety,/ choć brody każą wątpić w to - nie jest Szekspirowskim rozważaniem o niejednoznaczności płciowej ani zapowiedzią współczesnego gender, tylko prostą obserwacją sceniczną elżbietańskiego teatru, w którym postacie młodych kobiet grali młodzi chłopcy, a role starych jędzowatych wiedźm powierzano dorosłym brodatym mężczyznom.
       Podobnie jakakolwiek rozmowa o filozoficznych podstawach myślenia starożytnych mija się z sensem, gdy współczesny nafaszerowany ekologicznymi hasłami człowiek ma trudności w zrozumieniu, że kiedy Seneka pisze: najwyższe dobro to życie zgodne z naturą, to nie chodzi mu wcale o uprawianie ekologicznego gospodarstwa, przywiązywanie się łańcuchem do drzewa, protestowanie przeciw zabijaniu wielorybów i bieganie boso po trawie. Albowiem należy zawsze pamiętać o tym, czym jest natura świata, a czym moja. (...) Z trzech części się składasz: z ciała, tchu i rozumu. Z tych dwie pierwsze są twymi tak długo, jak długo się o nie starać musisz, a jedynie trzecia jest twoją bezwzględnie - wtóruje Senece Marek Aureliusz. I dalej Senekanatura stworzyła nas do tego oto: do kontemplacji i do działania. (...) Gdyż natura obdarzyła nas umysłem chciwym wiedzy. 
       W świetle  jednak powyższych rozważań może należałoby definicję człowieka zweryfikować? Nie jest on chciwy wiedzy, lecz pożąda nowości, zmienności, nowoczesności, chce burzyć (nawet, a może przede wszystkim to, czego nie zna i nie rozumie?), łamać, rozbijać w proch i pył. Nie jest już Homo sapiens, lecz Homo novans, jak pisze Jacek Bocheński. Bo przecież uczyć się oznacza uznać czyjąś nad sobą wyższość, a tego współczesny człowiek nie zniesie.
        Mimo to nadal dziwnie aktualnie brzmią słowa filozofa: wielu ludzi osiągnęłoby mądrość, gdyby nie sądzili, że już ją osiągnęli.(Seneka)

3 sty 2015

zimowa haiga


Albo inaczej:

styczniowe słońce
coraz dłuższe 
spacery

1 sty 2015

głuchy telefon

głuchy telefon
nocny huk petard
wciąż w uszach