28 lis 2012

Wokół maltańskiego krzyża - wystawa w Zamku Królewskim

      Do 13 stycznia 2013 r. w  Zamku Królewskim w Warszawie oglądać można wystawę Wokół maltańskiego krzyża prezentującą dzieje jednego z najstarszych zakonów rycerskich Europy, a zarazem jednej z najdłużej działającej europejskiej organizacji. Zakon Świętego Jana Jerozolimskiego, zwany popularnie joannitami lub szpitalnikami ustanowiony został oficjalnie 15 lutego 1113 r. bullą Piae Postulatio Voluntatis przez papieża Paschalisa II. Jak więc łatwo zauważyć, działalność joannitów trwa właściwie nieprzerwanie od 900 lat.    
      Błogosławieni Raymond du Puy (1083 - 1160) i Gerard założyli Zakon w celu opieki na pielgrzymami w Jerozolimie i prowadzenia dla nich hospicjum, za patrona obierając św. Jana Chrzciciela. Stąd też wśród eksponatów (wypożyczonych z Palazzo Magistrale i  Villa Magistrale w Rzymie oraz Muzeum Sztuk Pięknych, Biblioteki Narodowej i Pałacu Wielkiego Mistrza w La Valetcie na Malcie) są na przykład płaskorzeźby przedstawiające odciętą głowę Jana Chrzciciela na misie. Jedna z nich, wykonana z drewna (ok. 1400 r.) pochodzi z Łagowa Lubuskiego, gdzie do dzisiaj znajduje się zamek joannitów funkcjonujący jako hotel i atrakcja turystyczna.
      Do 1187 r. rezydencja wielkiego mistrza i główna siedziba znajdowała się w Jerozolimie. Od 1206 r. przekształcony z zakon rycerski rośnie w siłę stając się z czasem właściwie ponadnarodową organizacją z własnym państwem, niezależnym sądownictwem, własną monetą i armią.  Przez wieki siedziba Zakonu zmieniała się. W latach 1291 - 1309 joannici osiedlili się na Cyprze, następnie przez kolejne 200 lat panowali na Rodos (1309 - 1523). Stamtąd z kolei wygnani w 1530 r. przez Sulejmana Wspaniałego,  tureckiego sułtana, przez pewien czas byli bezdomni, aż cesarz Karol IV ofiarował im archipelag maltański. ówczesny mistrz L`lsle Adam na siedzibę wybrał Maltę, gdzie wzniesiono stolicę La Valetta. Zakon zbudował imperium z własnym sądownictwem, monetą, armią i okrętami, które wsławiły się między innymi w bitwie pod Lepanto. Na Malcie panowali przez kolejne 200 lat: 1571 - 1798 -  aż do wypędzenia ich stamtąd przez Napoleona. Ostatecznie w 1834 r. szpitalni zakonnicy osiedlili się w Rzymie, gdzie na Via Condotti 68 do dzisiaj znajduje się oficjalna siedziba Palazzo di Malta.
       O rycerskiej przeszłości joannitów świadczą zebrane na wystawie akcesoria uzbrojenia rycerskiego, hełmy z kryjącymi przyłbicami, pełna zbroja, biała broń, jak miecze, sztylety, rapiery i lewaki  (krótkie sztylety do trzymania w lewej dłoni, gdy prawa uzbrojona jest w rapier).  Swoją drogą, nie wiedziałam, że rapiery są takie długie; nie mierzyłam, ale chyba metr z górą. 
       Ciekawy był podział administracyjny zakonnych jednostek, które dzieliły się, podobnie jak w innych tego typu zakonach,  na komturie i przeoraty. Obok tego zaś funkcjonował podział na języki (langues), których było 7: Prowansja, Owernia, Francja, Włochy, Anglia, Aragonia, Niemcy. Z czasem wyodrębniono jeszcze język anglo-bawarski, w ramach którego efemerycznie funkcjonował też polski. 
       Ważnym wątkiem na wystawie jest oczywiście prezentacja obecności Zakonu na ziemiach polskich. Joannici pojawili się w Polsce bardzo szybko, bo już w 1154 r. sprowadził ich do Zagości i Boreszowej Henryk Sandomierski, na potwierdzenie czego można obejrzeć książęcy dokument nadający im włości. Najwięcej domów zakonnych powstawało na Śląsku i Pomorzu Zachodnim, co ilustrują stosowne mapki, np będąca w posiadaniu Zakonu mapa Śląska z 1561 r. Inna ważna siedzibą szpitalników w Polsce były Stwołowicze, gdzie w 1609 r. komandorię ufundował Mikołaj Karol Radziwiłł "Sierotka". Z kolei z dawnych rejestrach zakonnych z 1604 r. widnieje nazwisko Piotra Kochanowskiego, tłumacza Jerozolimy wyzwolonej Tassa. Najsłynniejszym polskim maltańczykiem był Bartłomiej Nowodworski (1552 - 1625), późniejszy komandor poznański. 
       W historii zakonu, dzisiaj funkcjonującego pod nazwą Suwerenny Rycerski Zakon Szpitalników św. Jana Jerozolimskiego, było 79 wielkich mistrzów. Od 2008 r. funkcję tę sprawuje Fra Matthew Festing, którego portret również można na wystawie zobaczyć. Zakon w swej działalności utrzymuje łączność z papieżem, zachowuje odrębne sądownictwo i posiada 90 przedstawicielstw dyplomatycznych. W poszczególnych krajach zaś funkcjonuje w odrębnych zgromadzeniach narodowych. 
       Po latach zaborów zebranie założycielskie Związku Polskich Kawalerów Maltańskich  miało miejsce 21 VI 1920 roku, a 27 czerwca 1927 r. związek otrzymał potwierdzenie rzymskiego Wielkiego magisterium specjalną bullą. 
        Obecnie na całym świecie Zakon liczy ponad 13 tysięcy członków (Kawalerowie i Damy), 80 tysięcy wolontariuszy, prowadzi 40 szpitali,  30 korpusów pogotowia oraz 110 domów specjalistycznej opieki szczególnie dla osób starszych. 
       Znak rozpoznawczy - krzyż maltański: biały o czterech równej długości ramionach i ośmiu krańcach, symbolizujących Osiem Błogosławieństw.



         
        
       

23 lis 2012

długa noc

długa noc
obok klawiatury
tabletka i kawa

19 lis 2012

Światło i mrok

      Echa czasu, premierowy spektakl baletowy w TWON 17 listopada zaliczam do udanych, choć nie wszystkie jego części prezentowały jednakowo wysoki poziom.  
       Rzecz składa się z trzech odrębnych baletów do całkowicie różnej muzyki, w różnych choreografiach. 
Część pierwszaCentury rolls do muzyki Johna Adamsa w choreografii Ashleya Page (zamówienie specjalne dla Polskiego Baletu Narodowego na premierę 17 listopada 2012)
Część drugaMoving rooms do muyzyki Alfreda Schnittkego i Henryka Mikołaja Góreckiego w choreografii Krzysztofa Pastora(światowa premiera 19 czerwca 2008)
Część trzeciaArtifact suite - choreografia Williama Forsythe`a do muzyki Johanna Sebastiana Bacha i Evy Crossman-Hecht (premiera światowa 15 września 2004)
        To właśnie część pierwsza nie zachwyciła wcale. Tancerze kręcą sie w kółko i kompletnie nic z tego nie wynika. Ja wiem, jest jakaś teoria, jakieś uzasadnienie, które choreograf wyłożył w wypowiedzi zamieszczonej w książeczce programowej, ale mnie to nie przekonuje. Nudne było. Kręcą się i kręcą, ponoć ma to być jakaś analogia do trybików w maszynie (?), do jazdy na rolkach (?), ale budowa trybików i ich funkcja w silniku też mnie nie interesują za bardzo. Duety były ciekawe, ale poza tym... czekałam na przerwę. Ale oklaski były, kwiaty, a jakże, też i zachwyt publiczności.
      Więcej obiecywałam sobie po części drugiej i nie zawiodłam się. Przede wszystkim rewelacyjna muzyka. Concerto grosso Alfreda Schnittkego to jednoale Koncert na klawesyn Góreckiego to już całkiem sam w sobie robi wrażenie. 
       Po raz kolejny zauważam, że pomysły Krzysztofa Pastora nie tylko mi się podobają, ale nawet głębiej do mnie trafiają i zapadają w pamięć. Dobór muzyki oczywiście ma tu niebagatelne znaczenie (ten Górecki! ), ale nie tylko. (Taniec w strugach deszczu Rubiego Pronkaz I przejdą deszcze... mam do dziś przed oczami.) Tym razem choreograf ustawił tancerzy na przestrzeni zgeometryzowanej: kwadratowe pola zarysowane górnym światłem, mniejsze lub większe, czasem się zmieniały, łączyły w jedną rozświetloną przestrzeń, a czasem tworzyły typową szachownicę z polami jasnymi i ciemnymi, a tancerze przemykali od narożnika do narożnika, przeskakując z jednych na drugie. Albo skupiali się w jednym większym jasnym polu, zewsząd otoczeni ciemnością. W przeciwieństwie do części pierwszej, Pastorowi udało się wydobyć z muzyki i w tańcu wyrazić różne emocje, którym bez problemu dałam się zawładnąć. No bo i sama muzyka, jak już wspomniałam, niosła w sobie i emocjonalność i kombinacje struktury, w przypadku Góreckiego, niemal bachowskie.   
       Oklaski znacznie większe, więcej okrzyków zachwytu, aplauz zasłużony.

      No a część trzecią - Artifact suite -  mogę określić jako genialną. O Chaconne z Partity nr 2 d-moll Bacha, do której Forsythe ułożył choreografię, pisać nie będę. Podobnie jak o Muzyce na fortepian solo Crossman-Hecht. Oba utwory trudne, perfekcyjne, dające ogromne możliwości. William Forsythe w sposób kongenialny zagrał je tancerzami. Przede wszystkim całość, mimo że pocięta, w części początkowej zwłaszcza, z zamierzonym hałasem spuszczaną kurtyną, z eksperymentatorsko wykorzystanym światłem padającym raz z góry, raz z boku, to znów z góry, to nieml znad samej podłogi, to z kolei ustawionym trójkami z jednej strony sceny, jest niesamowicie spójna. Widz się oczywiście nie spodziewa, co zobaczy na scenie po kolejnej odsłonie kurtyny, za każdym razem przyzwyczajając się do całkowicie przegrupowanego układu tancerzy, ale są one tak ściśle zestrojone z muzyką, że sprawiają wrażenie całkowicie naturalnych. 
       Kolejna sprawa to atmosfera tych układów, niezwykłość baletowego tańca całego corps de ballet, ustawionego geometrycznie, z trzech stron sceny, jak i w zwartej grupie, oraz duetów, solistów... właściwie to nie wiem, jak określić.  Ta geometryzacja kierowana, dyrygowana przez Inną Osobę (Magdalena Ciechowicz) w niesamowitym, odrealnionym, odczłowieczonym kostiumie i makijażu, upodobniającym ją do figury wsokowej lub mechanicznej lalki, jakiejś pozaziemskiej istoty, wywierała najmocniejsze wrażenie. Bardzo mroczne. W końcowej sekwencji, kiedy owa Inna Istota niemal wije się wzdłuż sceny, w gwałtownych aczkolwiek straszliwie falujących, animalistyczno-wężowych ruchach przemieszcza się na przód sceny, wrażenie niesamowitości było chyba najgłębsze i przerażające. Zachwycająco porzerażające. I to wcale nie jest oksymoron. 
      Na docenienie zasługuje też duet Maria Żuk i Vladimir Yaroshenko, którzy tak w części drugiej, jak i trzeciej zaprezentowali się widowiskowo. Rzecz dziwna, o ile w dwóch pierwszych częściach po popisowych partiach czy solistów, duetów czy całego zespołu rozlegały się brawa, w części trzeciej panowała cisza. Coraz głębsza cisza. Nawet właśnie ten duet nie wywołał reakcji, nawet solówka Maksima Woitiula (krótka zresztą, może nawet nie wszyscy ją zauważyli).
        O co chodzi? Nie jestem specjalistką we właściwym odczytywaniu cudzych emocji, zawsze mam z tym problem. Tym razem jednak miałam nieodparte wrażenie, że Artifact suite Williama Forsythe`a wprawiła publiczność w konsternację. Stąd ta straszna cisza i brak reakcji, jakby wszyscy, gdyby tylko mogli, chcieli uciec. 
        W takim razie ja jestem dziwna, albo się kompletnie nie znam, ale dla mnie to było wspaniałe, choć jeszcze nigdy żaden balet nie sprawiał wrażenia tak genialnie przerażającego. Mroczny, po prostu mroczny. I cudowny. Genialny?...


      Fragment Koncertu na klawesyn i orkiestrę Henryka Mikołaja Góreckiego, do którego Krzysztof Pastor ułożył choreografię Moving rooms.

16 lis 2012

Schaeffer na scenie BCK

        Bogusław Schaeffer z wielu względów jest postacią niezwykłą.  Kompozytor, muzykolog, autor książek, dramaturg, grafik, filozof i pedagog - umysłowość renesansowa. Pierwsze z nim zetknięcie dotyczyło muzyki, po prostu kupiłam jego książkę Kompozytorzy XX wieku. Sama jego twórczość kompozytorska wykracza daleko poza granice mojej percepcji i rozumienia, a on zresztą osobiście podzielił swoje kompozycje na: utwory eksperymentalne, lżejsze, poważne i utwory przyjemne, które ładnie brzmią. Moje ucho do pierwszej kategorii zalicza większość, a największy problem mam z kategorią ostatnią.
        Później pojawiły się dramaty, a przede wszystkim rewelacyjny monodram Scenariusz dla nie istniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego w wykonaniu Jana Peszka. Pamiętam, że wyszłam zachwycona gombrowiczowskim humorem sztuki i perfekcyjnym wykonaniem Peszka, dokonującego absurdalnych ewolucji akrobatycznych podczas występu. Ten sam duch Gombrowicza pojawia się w Scenariuszu dla teczech aktorów, napisanym dla Mikołaja i Andrzeja Grabowskich oraz Jana Peszka właśnie. Spektakl w ich wykonaniu jest do obejrzenia na YouTubie w całości oraz w kilkunstominutowych odcinkach. 
        Istotą Scenariusza jest jego improwizacyjność, co sprawia, że każda realizacja będzie inna. Toteż i wykonanie aktorów krakowskich: Marka Pysia i Macieja Ferlaka w reżyserii i z udziałem Piotra Warszawskiego, zaprezentowane 12 listopada na scenie Biłgorajskiego Centrum Kultury, zawiera szczegóły specyficzne obecne w dialogu, jak i w sposobie gry scenicznej. Niezwykłe jest jednak to, że tekst Schaeffera mim o upływu lat ponad pięćdziesięciu lat nadal jest starszliwie aktualny, a nawet bardziej aktualny niż kiedyś. 
       Kłopoty trzech postaci: Reżysera, Plastka i Muzyka, którzy usiłują się spotkać na omówienie i przygotowanie próby przedstawienia dostarczają co prawda dużo rozrywki w postaci zabawnych gagów, przerysowanych zachowań, językowego i sytuacyjnego dowcipu, ale poza tym obnażają miałkość umysłową i zawodową środowiska artystów, aktorów, pokazują ich małostkowe i ambicjonalne postawy. 
         Kiedy Reżyser usiłuje zmusić Aktorów do próby, gdy tymczasem oni najpierw wypierają się swoich pierwotnych zobowiązań jako Muzyk (twierdzący, ze nie będzie komponował do spektaklu, bo ani muzyka spektaklowi nie jest potrzebna, ani spektakl muzyce) i Plastyk (który z kolei oznajmia, że nie bedzie malował scenografii, bo poczuł w sobie talent do reżyserowania i zamierza stworzyć nową jakość teatralną w postaci scenicznego zilustrowania horoskopów), a potem jednego dialogu nie potrafią powtórzyć, możemy sie z tego śmiać, ale po chwili nasuwa się smutna refleksja o zaniku umiejętności komunikowania się miedzy ludźmi. Tu znowu wkracza absurdalna retrospekcja, jak to komunikowali się niegdyś nasi jaskiniowi przodkowie, odegrana przez Aktora, który miał być Malarzem, zakończona niedwuznacznymi propozycjami wobec Aktora/Muzyka i Reżysera, którzy ku uciesze publiczności salwują się ucieczką, gdy nagle śmiech zamiera, bo okazuje się, że problem jest bardziej złożony.  Ludzkość rozwinęła się cywilizacyjnie, ale czy umiemy się porozumiewać? Czy rozwój mowy zaowocował pogłębieniem komunikatywności, skoro bohaterowie spóźniają na spotkanie, nie mogąc ustalić terminu próby, ich cele są tak różne, że próba odbyć się nie może, co rusz skręcając w jakieś inne rejony ekspresji? No i co z tego, że w tle kulturowym pojawiają sie nazwiska Ionesco, Durenmatta, Geneta, Heideggera i innych, skoro chodzi tylko o jedno: który z nich się przeżył, a który przyciągnie publiczność.
        Dzisiejszego przeciętnego widza zapewne nie przyciągnąłby żaden z nich. Nie są ani znani, ani czytani. I dlatego Scenariusz jest tak boleśnie aktualny i, o dziwo, zgromadził pewną publiczność, jakkolwiek nie zapełnił sali.

11 lis 2012

list opadł

list opadł
w czarnych koronach sadu
czerwone jabłka

8 lis 2012

"Niebieskie trawy"



       Jest, ukazała się druga antologia naszych haiku  Niebieskie trawy, zawierający utwory  dwudziestu trzech Autorów: Andrzej Dembończyk (Zbrosławice), Teresa Grzywacz (Łuków), Robert Kania (Warszawa), Grażyna Kaźmierczak (Swarzędz), Krzysztof Kokot (Nowy Trag), Marek Kozubek (Żywiec), Magdalena Kuśmirek (Gdańsk), Artur Lewandowski (Sieradz), Agnieszka Malinowska (Mont-Saint-Aignan), Anna Mazurkiewicz (Chełm), Małgorzata Miksiewicz (Wrocław), Robert Bogusław Nowak (Wałbrzych), Halina Ewa Olszewska (Biłgoraj), Zuzanna Iro Orzeł (Tychy), Annma Tadjuideen Pakulska (Paris), Katarzyna Prędota (Nowy Dwór Mazowiecki), Agata Rak (Będzin), Karol Rosiak (Bydgoszcz), Bronisława Sibiga (Tychy), Iwona Danuta Startek (Biłgoraj), Irena Iris Szewczyk (Warszawa), Grażyna Werner (Halle),  Urszula Wielanowska (Kielce). Jak widać, jest nas już spora grupa osób i to nie tylko z Polski. To cieszy, że publikacja przyczyni się do popularyzacji wdzięcznej, choć wcale niełatwej formy poetyckiej, jaką jest haiku. Liczymy, że zyska ona tym samym nowych czytelników i pasjonatów. Tym razem tomik zawiera utwory wybrane tematycznie, związane z roślinami. Mimo pozornie ograniczonej tematyki, utwory są bardzo różnorodne, a większa liczba autorów, zapewnia bogactwo poetyckich mikrospojrzeń.
       Specjalne podziękowania należą się Krzysztofowi Kokotowi, który całą naszą rozsianą po Europie, jak widać, grupę mobilizował, przypominał o terminach, pośrednicząc  w kontaktach z wydawnictwem. Tomik istnieje dzięki jego inicjatywie i zaangażowaniu. A niebieskie trawy to my wszyscy.

Ponieważ zima tuż tuż, jako zapowiedź adekwatne do pory roku haiku z antologii:

otwarte okno
liście anginowca
zwinięte mrozem


Niebieskie trawy. Antologia haiku o roślinach. Wydawnictwo Kontekst, Poznań 2012.







7 lis 2012

i znowu deszcz

i znowu deszcz
zadzwoniły drobniaki
przy kasie

3 lis 2012

chwiejne płomienie

chwiejne płomienie
liście wciąż trzymają się
gałęzi