Najwcześniejsza polska poezja opiewała życie na wsi. Kochanowski wysławiał jej uroki, poczucie bezpieczeństwa, samowystarczalność. Przez wieki polskie społeczeństwo było wiejskie. Wzorzec ziemianina nierozerwalnie związany był z życiem na wsi, kontaktem z naturą, swobodą i przestrzenią. Prowadzenie życia towarzyskiego wymagało pokonywania sporych odległości od majątku do majątku. Może dlatego sąsiedzkie wizyty trwały nieraz tygodniami, co kończyło się opróżnianiem zasobów piwniczki gospodarza. W XVIII wieku Stanisław Staszic pisał, ze 80% ludności polskiej to pańszczyźniani chłopi lub bezrolni najbiedniejsi mieszkańcy nędznych wiosek. A jeśli doliczymy do tego te 5 - 6 % szlachty jako także mieszkańców si, wyjdzie, że właściwie Polacy nie mieszkali w miastach. W miastach mieszkali potomkowie osadników niemieckich, holenderskich czy żydowskich. Masowy exodus mieszkańców wsi do miast nastąpił w zasadzie dopiero w XX wieku i to po II wojnie światowej. Obecnie na przykład czterech na dziesięciu mieszkańców Warszawy to mieszkańcy napływowi z małych miejscowości, a większość jest "miastowa" dopiero od dwóch lub trzech tylko pokoleń i nadal ma związki z krewnymi na wsi.
Są ludzie, dla których życie w mieście wiąże się z prestiżem i wygodą. Nie da się jednak zaprzeczyć, że genetycznie Polacy przez stulecia byli społeczeństwem agrarno-wiejskim. Tradycyjne polskie wichrzycielstwo też ma raczej korzenie wiejskie, ziemiańskie, gdzie "szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie". Brak podziału na chłopów i ziemian nie oznacza, że dzisiaj na wsi upadł duch sprzeciwu. Przeciwnie, stał si bardziej powszechny, gdyż każdy gospodarz na własnym podwórku czuje się panem samego siebie i swoich włości. Widuję gospodarzy, często w podeszłym wieku, którzy co niedzielę, nie mając nic innego do roboty, obchodzą dookoła swoje miedze. No bo skoro pańskie oko konia tuczy, to i rzut okiem gospodarza sprawi, że zboże będzie lepiej rosło.
Jak to się ma do poezji? Coraz więcej jest tak zwanej poezji miejskiej, ale - powiedzmy sobie szczerze - ja jej nie czuję. Przybosiowe zachwyty urbanizacją były chwilowe i nie przetrwały - w sensie emocjonalnym - jako poezja porywająca. Do wyrażania ducha nadal potrzebna jest przestrzeń, dalekie horyzonty, bezkres. Miasto pod tym względem zawsze będzie klaustrofobiczne. A im wyższe budowle, wieżowce, bloki, tym bardziej robi się ciasno. Dlatego nadal szeroki poetyckie oddech będzie mi się kojarzył z przestrzeniami wsi. Takiej prawdziwej, a nie letniskowej podmiejskiej z willowymi działkami nowobogackich. Mogę próbować pisać wiersze inspirowane miastem, może raczej miasteczkiem, bo w sumie Biłgoraj to nie jest wielka aglomeracja, ale i tak będą one podszyte pozamiejską wrażliwością. To, co w mieście najbardziej lubię, jest podobne bardziej do wiejskiej zagrody niż urban poetry.
najbardziej lubię w mieście
najbardziej lubię w mieście
niedzielne poranki o świcie
tylko wrona z trawnika spogląda w
moje okno
jak czujny łowca pierzchających snów
zakochane gołębie na lampach jeszcze
drzemią
czas wstaje leniwie z nocnych
pieleszy
drzewa stroją się w zieleń
landrynkowe słońce jeszcze schowane
za blokiem nieśmiało wyłania się
w muszli nieba jak Wenus z morskiej
piany
w tej chwili gdy ulice są puste i
ciche
betonowe ściany oddychają rześko
zanim żar spopieli powietrze
i kurz osiądzie na powiekach
przechodniów
najbardziej lubię w mieście późne
wieczory
gdy między drzewami a zachodem słońca
przelatuje hałaśliwa chmara wron
heroldowie nocy ogłaszają
nieodwracalne wyroki czasu
dziś zapomniało o wczoraj
jutro zatańczy nad grobem dzisiejszym
w pochodzie przemijania idziemy
od blasku słońca do blasku księżyca
z daleka bębny dudnią wieczornego
koncertu
w tanecznym transie zagubiony nasz
początek
zapomniane drogi w labiryncie ulic
wiodą na manowce łąk poza miasto
tam jeszcze śpiewają ptaki