29 lut 2020

Koloryt lokalny

       Polacy znani są z tego, że gdziekolwiek jadą, wiozą ze sobą lokalny koloryt obyczajowy.  Stąd też pojawienie się w ofertach biur podróży tzw. polskich stref turystycznych. I choćby nie wiadomo ilu bardziej obytych w świecie uczestników wyjazdu pomstowało, że są obciachem zaściankowych Januszy i Grażyn, którzy nie są zainteresowani żadną inną kulturą poza własną (pytanie, po co w takim razie wyjeżdżają, jest tematem osobnych badań socjologicznych), nie przeszkadza to, że w renomowanych ośrodkach turystycznych w specjalnych strefach ogląda się polskie filmy, śpiewa i tańczy disco polo, ewentualnie co bardziej ambitni zabawiają się według reguł Familiady, Milionerów czy Kocham Cię, Polsko. I wszyscy wracają szczęśliwi, nie czując wcale, że byli w innym kraju. Było bosko, czyli po polsku.
       Czego więc mogłam się spodziewać, wsiadając do autokaru wymalowanego w niebieskie barwy i godła klubowe Lecha Poznań?  Zapewne wszystkiego najgorszego, o ile wiedziałabym wcześniej, że takim oznakowanym wehikułem przyjdzie mi przemierzać Europę. Rzeczywistość odsłaniała się stopniowo. Najpierw na parkingu pojawił się autokar, później przemierzyłam jego wnętrze, a na końcu rozległy się hałaśliwe wrzaski plemienne kibiców:"Kto wygra mecz? - Lech! - Kto wygra mecz? - Lech! - Kto wygra mecz?-Lech! Lech! Lech!" - Fotograf na stanowisko! Uwieczniać nasze zwycięstwo. Co prawda zwycięstwo tylko wywrzaskiwane, ale buńczuczne ogłaszanie uzurpatorskich marzeń na parkingu pod stadionem Camp Nou w Barcelonie mogło być cokolwiek ryzykowne. Tym bardziej, że zostalibyśmy w trybie bardzo szybkim zidentyfikowani, gdyż nasz malowniczy pojazd został po drodze przez lokalsów dokładnie obfotografowany.
       Anonimowość ma swoje zalety. Zwłaszcza w społecznościach skonsolidowanych wspólnotowym zapałem rywalizacji plemiennej w sferze sportowej. Cała Katalonia kibicuje Barcy. Nawet w hotelach dla turystów codziennie rano pojawia się starannie wykaligrafowana informacja, o której godzinie będzie transmisja kolejnego meczu aktualnej kolejki jakiej ligi. Tego dnia, kiedy poszukiwałam miejsca na degustację ostatniej kawy przed wyjazdem, grać miała Barcelona z Sewillą. Na wszelki wypadek obejrzałam dokładnie swój strój, czy jakąś niepożądaną metką nie zdradza podejrzanych sympatii dla okrzyczanego wcześniej pod stadionem Lecha, a tym bardziej dla Łady Biłgoraj.
        Uspokojona brakiem widocznych znaków przynależności plemiennej weszłam do nierzucającego się w oczy lokalu przy nadmorskiej promenadzie.  Na ścianach marynistyczne akwarele, przy jednym stoliku rodzina z dziećmi z odstawionymi już pustymi talerzami ułożonymi w stos, przy drugim dwie dziewczyny zawzięcie omawiające ważne sprawy przy trzecich już wysokich koktajlowych napojach, pod ścianą zapracowana bizneswoman z laptopem. Barowa lada zastawiona, za barem ciemno, błyszczą tylko brzuszki wszelkiego rodzaju butelek. Na prawo za drzwiami przy kilku stolikach męskie towarzystwo z uwagą i gromkimi komentarzami ogląda transmisję meczu. I ani jednego turysty! Mam koloryt lokalny. Zostaję.
       Barmanka znała tylko dwa rodzaje kawy: black coffee i white coffee. Za to pod szybką leżało coś, co zostało opisane jako omlet, a okazało się grubym  plackiem ziemniaczanym z jajkiem. Padło pytanie, czy "hot", więc wzięłam "hot".  Po chwili jeszcze wszedł klient z wielkim psiskiem jakiejś krzyżówki boksera z buldogiem, chociaż z pyska widać, że raczej rasowy. Oczywiście bez kagańca. Psisko siedziało tyłem do baru a przodem do mojego talerza i gapiło się smutnym wzrokiem. Ktokolwiek przechodził, gładził psisko po łbie, a ono nic. Widać też stały bywalec, chociaż niekoniecznie kibic, bo nawet głośniejszy wrzask przy jakieś zmarnowanej akcji podbramkowej nie wybił go ze spokoju. I powiem, że było to najbardziej swojskie drugie śniadanie podczas całej wycieczki.
       Za to najlepsze espresso dostałam w Jednorożcu w Gironie. Lokalu, w którym nie szło porozumieć się w żadnym innym języku poza katalońskim. Na wszystkie zapytania odpowiedzią było machanie rękami.  Więc zamówienie zostało złożone na migi. Kawałki pizzy w trzech smakach i chyba najlepsze espresso, jakie piłam w życiu. Lokalik narożny, malutki, z kilkoma tylko wysokimi barowymi stołkami. Za to widać, że miejsce ulubione przez tutejszych mieszkańców,  którzy wchodzili, bez słowa kładli pieniądze na ladzie i dostawali na wynos ciepłe  poporcjowane posiłki. Czyli tutaj można dobrze zjeść. Wszyscy się znają na wylot. I takich miejsc warto szukać, gdy chce się posmakować kolorytu lokalnego.

19 lut 2020

krzyk drzew

kiedy zabraknie nam głosu
zawołają za nami kamienie
wzburzone morze wyśle bałwany
przeciwko skałom i falochronom
milczący toczy się piasek
mieliznami osiada to tu to tam
jeszcze drzewa się bronią
skłaniając korony pod topór
między szubienicami wisielców
wiatr się przeciska ze świstem
kiedy zabraknie nam serca
zerwane liście z krzykiem pofruną
pod niebo zamiast ptaków
odnajdą stare gniazda na mokradłach
zasiądą w nich jak błędne ogniki
kiedy zamarzną nam języki
nikt już nie dowie się jak boli
niewysłuchana cisza

 

9 lut 2020

zimowe śniadanie na Rynku

chodniki jeszcze ciche
śpią na gzymsach gołębie
i pies w bramie zwinięty w kłębek
parasolki bezrobotnych przewodników
wirują wieloma językami
w namiocie nad stolikami
rozmowy w aromatach kawy
spojrzenie biegnie za dźwiękiem
zegara na wieży
za plecami stukot kopyt na bruku 
rozpoczyna turystyczną dniówkę
w drucianym kominku ogień
roztapia resztki szronu 
mogę bez rękawiczek 
przewracać kartki szukając miejsca
i trzymać długopis w pogotowiu
a nuż zdarzy się chwila
niepowtarzalna i milczenie 
stanie się słowem