28 cze 2012

Roberto Calasso "Literatura i bogowie"

        Czy pisarz musi pisać o tym, co gnębi przeciętnego homo sapiens? Czy pisarz współczesny musi sięgać po język, którym posługuje się masowy użytkownik, czyli ten najmniej na piękno języka wrażliwy? Czy literatura musi być tak samo brudna, szara, trywialna, dosadna, twarda, tępa, śmierdząca, "mięsożerna", wulgarna, bebechowata, psychopatyczna, zidiociała... jak poszczególne przypadki ludzkich osobników i ich codziennej egzystencji? Czy jeśli współczesny człowiek w takim wydaniu zdemokratyzowanej normy (norma demokratyczna to zawsze równanie w dół, a nie w górę) nie myśli o niczym innym, tylko o forsie, karierze i seksie, to literatura automatycznie musi być taka sama? Czy jeśli każdy dzień zaczyna się od wiadomości o tym, kto kogo zamordował (o ile wiadomo, kto i kogo),  gdzie kto i dlaczego zginął (o ile wiadomo, dlaczego), kto kogo i za ile podsłuchiwał, na czyje zlecenie,  kto z kim spędził noc i kogo zdradził (o ile wiadomo kto i z kim), kto komu podłożył świnię, kto kogo okradł, zgwałcił, kto na kogo doniósł... to czy literatura musi automatycznie powtarzać te historie, bo samo czytanie newsów nam nie wystarcza? Czy jeśli mass media potrafią z dewianta i wielokrotnego mordercy zrobić bohatera, przysparzając mu popularności i dochodu, to pisarze, żeby również być na topie i wydawać tak zwane bestsellery, muszą zrobić to samo?
      Zawsze uważałam, że na wszystkie te pytania jest jedna odpowiedź: nie. I wiem, że jest to odpowiedź idąca na przekór temu, co dzisiaj jest trendy w ogóle w sztuce, nie tylko w literaturze, bo także w filmie, teatrze, muzyce tzw. popularnej. Najczęściej jako argument pada: bo takie jest życie, a sztuka ma dotykać życia, ma je pokazywać,  opisywać, interpretować. Nie zgadzam się! Od opisywania i interpretowania psychopatów jest kryminalistyka i psychiatria, od opisywania i naprawiania patologii społecznej jest socjologia, psychologia i prawo i tak dalej. Sztuka musi wykraczać poza to, co zwykliśmy nazywać codziennością, materialistycznym ograniczeniem do napełniania brzucha i dorabiania się. To, owszem, jest częścią naszego życia, ale do tego sztuka nie jest wcale potrzebna.
     Mojej intuicji i organicznemu sprzeciwowi, jaki zawsze odczuwam, gdy czytam teksty (prozatorskie czy poetyckie), które dotykają tak zwanej rzeczywistości a poza tym nic z nich nie wynika, przychodzi w sukurs Roberto Calasso w najnowszej książce Literatura i bogowie, której obszerną recenzję Dariusza Czai wraz z refleksją o całej twórczości włoskiego pisarza zamieścił swego czasu Tygodnik Powszechny w dodatku Conrad 02. Przede wszystkim Calasso -pisze Dariusz Czaja - umieszcza literaturę (mit, opowieść, poezję, narrację) w przestrzeni "długiego trwania", może też i dlatego tak mocno podkreśla ścisłe powiązanie literatury ze sferą egzystencjalną i - aż strach powiedzieć - duchową.
      W dzisiejszym świecie wszystko jest tymczasowe, krótkotrwałe, a jeśli się czyta, to też szybko, pobieżnie i po łepkach; im krótsze newsy, tym lepiej, bo współczesny czytelnik się nudzi, dłuższego tekstu po prostu nie zrozumie. Im krótsze migawki z kataklizmów i sensacji, tym lepiej, bo widz przełącza kanały, na jednej wiadomości może się skupić zaledwie dwie sekundy. Calasso proponuje natomiast coś, co znajduje się w całkowitej sprzeczności ze współczesnymi trendami. Przyczyną owej ekscentryczności jest wyrażone wprost przekonanie, (…) że za szczelinami  t e j  rzeczywistości (...) istnieje bliżej nieokreślona, ale nie mniej przez to realna  i n n a  rzeczywistość.
       O czym więc jest Literatura i bogowie? Ściśle rzecz biorąc to osiem wykładów, które Calasso wygłosił w Oxfordzie w 2000 roku. Ale są to wykłady akademickie tylko z pozoru, a ich tematyka mówi o tym, jak w wybitnych dziełach zachodniego świata odciskały się błyski niewidzialnego. Do wyjaśnienia tej kwestii Calasso posługuje się terminem literatury absolutnej, której definicja brzmi następująco: Jest to  l i t e r a t u r a, ponieważ chodzi w niej o taki rodzaj wiedzy, która ma przekonanie i do tego dąży, aby nie być dostępną w żaden inny sposób, jak tylko za pośrednictwem utworu literackiego - jest  a b s o l u t n a, ponieważ jest wiedzą, która przypomina poszukiwanie absolutu i dlatego nie może dotyczyć niczego częściowego, tylko musi ogarniać wszystko; a jednocześnie jest  ab-solutum, czymś uwolnionym od wszystkich nakazów posłuszeństwa i od więzów przynależności, od jakiegokolwiek funkcjonowania na rzecz grupy społecznej. 
         Jak rozumiem więc, włoski pisarz nadaje literaturze wartość poznawczą, taką, której nie można zdobyć w żaden inny sposób (posługując się analizą psychologiczną, socjologiczną, opisem statystycznym, prawniczym ani językiem naukowym). Jest to funkcja poznawcza, która docieka, szuka odpowiedzi na pytanie: co TAM jest? Poza nami? Poza światem? Poza codziennością? Tam, po drugiej stronie lustra. Podstawowe pytanie egzystencjalne to nie jest kwestia za co przeżyję następny tydzień i gdzie zarobię więcej (to raczej kwestia społeczna), lecz  p o  c o  w  o g ó l e  ż y j ę. Jeśli literatura nie będzie poszukiwać odpowiedzi na to pytanie, to czym się stanie? ... Przypuszczam, że jeszcze jednym dwusekundowym newsem tylko.
       A co mają do tego bogowie, biorąc pod uwagę dzisiejszy zlaicyzowany świat, a przynajmniej ten oficjalny wymiar świata, w którym mówienie o duchowym wymiarze egzystencji, o religii w sensie jej osobistego przeżywania, o wierze zostało zrównane z pojęciem obskurantyzmu. 
        Zasadniczą ideą książki Calasso Literatura i bogowie jest przekonanie o namacalnej i nieodzownej obecności bogów w największej literaturze wszech czasów, począwszy od Homera, w muzyce, w sztuce... Jeśli oni znikają, literatura także upada, zaniża swe loty, znika. Bogowie są pokarmem sztuki i jej uzasadnieniem. Są warunkiem jej istnienia, choć, tak samo jak ludzie, ulegają duchowej degradacji pod wpływem ekspansji materialistycznej cywilizacji. Stechnicyzowana rzeczywistość próbuje ich rugować, ale oni:
     Choć pokonani, nie byli zniewoleni, choć wygnani, byli wciąż żywi,
     Pomimo edyktów Człowieka i jego pogróżek,
     Nie abdykowali, lecz uparcie trzymają w dłoniach
     Swoje złamane berła i krążą na wietrze.

(Verlaine)
     "Na początku było Słowo..." Nie , nawet mniej: na początku była sylaba, niezniszczalna pierwsza materia, wieczna, czysta wibracja i forma, metrum. Sylaba daje życie, z niej powstał świat. Słowo to już coś więcej niż sylaba. Istnieje razem z umysłem równolegle z nim, obok a zarazem współistotowo. Umysł i słowo należą do dwóch różnych rzeczywistości, ale działają razem: umysł bez słowa, jak i słowo bez umysłu pozostałyby jałowe i bezsilne, a przynajmniej nidostatecznie silne, by zanieść ofiarę bogom.  
      Czym jest metrum? Zaprzęgiem słowa - twierdzi Roberto Calasso. Tak jak umysł, żeby miał siłę musi zostać zaprzęgnięty w słowa, tak słowo zostaje zaprzęgnięte w metrum, które nadaje mu moc nieśmiertelności. Metrum - to jarzmo słowa, które unieśmiertelnia: poprzez słowo obrzędowe zapewnia nieśmiertelność bogom; poprzez słowo literackie zapewnia nieśmiertelność artyście. 
      Calasso przestrzega jednak przed prymitywnym rozumieniem nieśmiertelności literatury jako pamięci, która dociera do przyszłych pokoleń. Chodzi o sens bardziej zasadniczy, istotnie głębszy. Literatura nie istnieje bez formy wyznaczanej przez metrum. Kiedyś pisarze byli znacznie bardziej wyczuleni na metra stosowne do celu wypowiedzi, jej funkcji, okoliczności, adresata... Dzisiaj ta wrażliwość zanika, a wśród czytelników prawie nie występuje. Stąd też i literatura, poszczególne dzieła zamiast pretendować do nieśmiertelności, raczej aspirują do stania się zaledwie sezonowymi bestsellerami. 
      Współczesny świat stał się płaski, płytki, jednowymiarowy, stracił bowiem transcendencję zamieszkiwaną przez bogów, do której człowiek mógłby i chciałby przeniknąć. Człowiek dzisiejszy nie wierząc w transcendencję, nie zamierza do niej wkraczać i jej poznawać, w dodatku utracił narzędzie, przy pomocy którego mógłby to osiągnąć. Tym narzędziem było kiedyś właśnie  
m e t r u m - ten zaprzęg słowa, słowa sakralnego, słowa obrzędowego, hymnu, wyrażającego TAK dla istnienia. Słowo w tej samej chwili, w której zaczyna się artykułować, potwierdza świat.  Nie jest więc obojętne, jakie to są słowa, jak je wypowiadamy, jak łączymy, w jakie zaprzęgniemy miary. 
      Miary metryczne rozgrywają się w czasie, bez nich czas mógłby się zatrzymać. Dziś chyba już nie odczuwa się lęku z tego powodu, człowiek współczesny przyzwyczaił się myśleć o względności czasu, snuje rozważania a nawet plany podróży w czasie. Kiedyś jednak, w czasach gdy powstawała Rigweda, o której pisze Calasso w wykładzie Miary metryczne to trzoda bogów, recytowanie wersów zbudowanych z miar metrycznych miało za zadanie podtrzymywać upływ czasu, jego istnienie. Przerwanie czasu spowoduje, że bieg dnia się nagle zatrzyma,  że cały świat znajdzie się w stanie nieodwracalnego rozproszenia.
      Współczesna nauka oraz doświadczenie codzienne skutecznie wykorzeniły z nas lęk, przyzwyczajając do życia w stanie permanentnego chaosu. Pewien stały stopień entropii jest cechą, a może nawet warunkiem istnienia Kosmosu, a więc i naszego istnienia.  To dawno, dawno temu, gdy zmiany zachodziły niesamowicie powoli,  niezauważalnie w ciągu jednostkowego życia, panowało przekonanie, że świat jest stabilny i niezmienny. Dzisiaj wszystko pędzi i zanim przyzwyczaimy się do jednego układu sił społeczno-politycznych, do takich czy innych rozwiązań prawnych, do tysiąca ułatwiających (bądź utrudniających) życie wynalazków technicznych, już musimy przystosowywać się do nowych.
       Kiedyś mądrość była kojarzona z wieloletnim pracowicie gromadzonym doświadczeniem: z czasem, który pozwalał na kompletowanie kolekcji. Wtedy narodziła się idea biblioteki. Dzisiaj - przypuszczam - coś takiego jak idea biblioteki w ogóle by nie powstała, bo nie ma czasu na gromadzenie czegokolwiek. Dzisiaj mądrość zastąpiono inteligencją definiowaną jako permanentną zdolność adaptowania się do zmiennych warunków. 
      Ale odeszłam od głównego wątku. Sylaba czyli wibracja, dźwięk, wykrzyknik, potwierdzenie.... Sylaba zaprzęgnięta w metryczną miarę stwarzającą świat. To dlatego artysta jest także stwórcą, czyli bogiem stwarzającym. Ale nie do końca.  Calasso kończy swój wykład opowieścią o braciach Rbhu, którzy spełniali wszelkie warunki po temu, bo dorównać starożytnym bogom i na równi z nimi przezwyciężyć śmierć. Ale nie udało się im, ponieważ popełnili wielki grzech: stworzyli kopię, idealną, doskonałą kopię boskiego kielicha. Pokazali w ten sposób, że są artystami, ale bogowie im tego nie wybaczyli, bo nigdy nie można stać się wystarczająco nieśmiertelnym.
        Ta jedna jedyna cząstka boskości, której moglibyśmy się doszukiwać we własnym istnieniu, ukrywa się i zarazem odsłania swą obecność w naszej psychice, ponieważ czymkolwiek bogowie są, ujawniają się przede wszystkim jako zjawiska mentalne. Jednak, wbrew współczesnym trendom psychologicznej poprawności rzekomo dążącej do obiektywizmu, które umieszczają istnienie bogów co najwyżej w klinice psychiatrycznej, są oni zaledwie cząstką sił psychicznych. To znaczy, że ich istnienie jest znaczne głębsze, szersze i powszechniejsze niż się wydaje, choć coraz mniej jest obszarów, które mogłyby być w dalszym ciągu miejscem ich epifanii.
        Dawną przestrzeń liturgiczną umożliwiającą wkroczenie sacrum w profanum dzisiaj zastąpiła społeczność i to, co za społeczne się uznaje. Siły społeczne spełniają funkcję dawniej zarezerwowaną dla religijności: obrzędy masowych widowisk sportowych, kult sportowców, piosenkarzy, aktorów, pielgrzymki na koncerty ulubionych wykonawców, celebrowanie telewizyjnych programów rozrywkowych według powielanych schematów, rytualne oglądanie tasiemcowych seriali, wieloodcinkowych programów z udziałem tzw. celebrytów, wreszcie publiczna spowiedź z najbardziej intymnych spraw w takich czy innych „rozmowach w toku”… Czy szczelnie zapełnionej przez społeczeństwo rzeczywistości jest jeszcze miejsce na odrobinę metafizyki?
        Może właśnie literatura? Może poezja? Oczywiście nie ta krzycząca jaskrawymi okładkami bezguścia, nie ta nastawiona na komercyjny sukces, lecz taka,  która pozwala widzieć coś, czego inaczej by się nie zobaczyło, za pośrednictwem tego, czego nigdy wcześniej się nie słyszało. Rozpoznać ją można po wywoływanym wstrząsie, kiedy jeżą się włosy a wzdłuż kręgosłupa przebiega dreszcz. Jak łatwo zauważyć, nie jest to literatura, której zaletą miałaby być uspokajająca przyjemność służąca zamiast środka nasennego. Podążając za słowem, wkraczamy w inną rzeczywistość, w królestwo znajdujące się poza klatką kategorii wywodzących się od Platona i Arystoteles, do tej nieznanej ziemi, gdzie nadal trwa mit, zamieszkiwany przez bogów i błąkające się zjawy, przez widma i wozy cygańskie znajdujące się w ciągłym ruchu. (…) Kultura, zgodnie z późniejszym znaczeniem tego słowa, powinna być zdolnością odprawiania niewidzialnych obrządków, otwierających dostęp do tego królestwa, które jest również królestwem umarłych.
        Tak więc literatura absolutna jest innym sposobem poznania, jest formą docierania do prawdy często ukrytej przed nawet przed najsilniejszym teleskopem i elektronowym mikroskopem. Dlatego uprawnione jest pytanie: kiedy poeta patrzy na drzewo, co właściwie widzi? Stoi pod tym drzewem, ale to, czego szuka, na pewno znajduje się gdzieś poza drzewem. Jak Proust wyjaśnia, specyficzne spojrzenie poety polega na tym,, ze patrzy na diamenty jak na szklankę wody i na szklankę wody jak na diamenty. Nie wrażenia, ale prawa znajdujemy w centrum tego odbioru świata, który odróżnia pisarza od innych ludzi  - i który go skłania do obserwowania rzeczy na świecie z tak uporczywą uwagą, że sprawia wrażenie detektywa lub zakochanego.
      Rzeczywistość literatury rozgrywa się zawsze Gdzie Indziej. Przez wąską szczelinę pozwala zajrzeć w rzeczywistość metafizyczną tak bezlitośnie dzisiaj deprecjonowaną, ponieważ bywa zbyt wymagająca dla współczesnych przyzwyczajonych do wygody i dobrobytu, bywa za ciemna dla tych, którzy żyją w nigdy niezasypiających rozświetlonych miastach, na którymi nie widać gwiazd. A to właśnie stamtąd przez niewidzialną szczelinę wyłania się władcze ramię boga wskazujące na nie zawsze świadomego swej roli pisarza, posłusznie chwytającego rylec i tabliczkę do pisana. Pomiędzy nimi odcięta głowa Orfeusza bezustannie śpiewa pieśń przeciw śmierci. 


Brak komentarzy: