25 wrz 2017

Banał, satyra i tęsknota za metafizyką

       Finałowy koncert tegorocznych Biłgorajskich Spotkań z Poezją Śpiewaną i Piosenką Autorską to zaledwie wycinek zjawisk, z jakimi możemy się zetknąć na scenie polskiej piosenki literackiej, być może jednak jest to wycinek całkiem reprezentatywny. Ciekawe jest posłuchać nowych głosów, zobaczyć nowe twarze, poznać nowe śpiewające osoby oczekując, że czymś zaskoczą i zaintrygują. W świecie poetyckim najgorszą z możliwych klęsk jest banał, banalność słów i nadużywanych emocji. Niebezpieczeństwo banału grozi często młodym twórcom, tak piszącym, jak i śpiewającym. Jak bowiem wiadomo, ten, kto pierwszy porównał oczy kobiety do gwiazd, był geniuszem, ale każdy następny powtarzający to samo jest tylko epigonem. Znaleźć zaś nowy wyraz dla emocji starych jak człowiek od wieków przeżywający te same rozterki, nie jest łatwo. Z pomocą może przyjść muzyka, gest, sceniczna przestrzeń, w której rozgrywa się jednostkowy dramat. Trzeba silnej osobowości, by narzędzie głosu i instrumentu służyło wyrazistości słowa.
       Intymne wyznanie "czuję, że jesteś, bo czuję się bezpiecznie" powtarzane w udziwnionych wokalizach na kilka sposobów nie sprawi, że tekst nagle nabierze głębi. Sęk w tym, że sam w sobie jest dosyć płytki i banalny. Ale życie samo w sobie bywa banałem, gdy dostrzegając powtarzalność życiowych schematów, człowiek traci poczucie indywidualności. Na drugim biegunie estradowej piosenki autorskiej sytuują się różnego rodzaju pastisze i kabaretowe prześmiewcze satyry. Temat często łatwiejszy w odbiorze przez publiczność i lubiany, co nie znaczy, że łatwy wykonawczo. Istotą satyry jest błyskotliwość, zaskoczenie, wyrazista puenta. Odwołanie do nieśmiertelnego schematu "śmierć i podatki", które usłyszeliśmy podczas koncertu, trafia do powszechnych odczuć, niestety od samego początku sugerowało jedyne możliwe zakończenie, które niczym nie zaskakiwało, gdyż było oczywistością.
       Niejaką przeciwwagą dla powyższych pułapek może być nagroda za kreację sceniczną, którą przyznano Dawidowi Gębali z Wrocławia. Należałoby chyba ją rozumieć jako wyraz uznania za wyrazistą osobowość artysty. Niewątpliwie piosenka Dawida Gębali o samotności wywiera wrażenie przemyślaną aranżacją i zawłaszczeniem scenicznej przestrzeni. Artysta świadomie operuje głosem, który zapada w pamięć. Podobnie jak laureaci trzech głównych nagród: Zuzanna Wiśniewska (Poznań) z nagrodą wykonawczą, Grzegorz Paczkowski (Warszawa) z nagrodą autorską i Dorota Kuziela (Gdańsk) z Gęstym sitem krytyki. Wśród tych trojga mamy niewątpliwie jeden piękny głos - to głos Doroty Kuzieli wspaniale zestrojonyu z dźwiękiem skrzypiec, na których artystka sama sobie akompaniuje. Ma też pani Kuziela umiejętność wywoływania wzruszeń, ładunek emocjonalny jej tekstów jest bowiem ogromny, a przy tym zaśpiewany z elegancją tonu i bez przerysowania. 
       Zastanawiające, że w finałowym koncercie mieliśmy aż trzy utwory o aniołach stróżach i chyba dwa bezpośrednio odwołujące się do Boga. Rzecz jasna postacie z zaświatów okazywały się albo milczące, albo nieistniejące. W ostatecznej konfrontacji człowiek zostaje całkiem sam. Można te utwory traktować jako wyraz szczerej tęsknoty za metafizyką. Tęsknoty zabijanej współczesnym komercjalizmem, materializmem, cynizmem. Nawet jeśli ze sceny pada oskarżycielski krzyk: "w domu Bożym nie ma Syna", jest on krzykiem rozpaczy za utraconymi wartościami. Piosenka poetycka od zawsze zaś stała po stronie wartości, także, a może zwłaszcza tych, którym przeliczanie na siłą nabywczą rynku nigdy nie wychodzi na dobre.
      Ostatni na wieczór zaplanowany koncert Mirosława Czyżykiewicza, jednego z jurorów tegorocznego konkursu, całkiem przypadkiem uwydatnił największą wadę uczestników konkursowych zmagań. Między poziomem wykonawczym uczestników a Mirosława Czyżykiewicza (choć można tu jeszcze wstawić kilka innych ważkich nazwisk polskiej sceny poetyckiej) istnieje przepaść. Wynika ona chyba z nadmiaru chęci młodych artystów, którzy za wszelką cenę eksponują siebie, swoją osobowość, a w zasadzie własne ego. Na scenę wychodzi ktoś, kto tak bardzo skupiony jest na chęci pokazania, że jest oryginalny i niepowtarzalny, że sens prezentowanego utworu zostaje gdzieś w tle nieraz niezauważalny, całkowicie nieważny. Mistrzowie piosenki poetyckiej potrafią ujawnić całą gamę swojej bogatej osobowości bez krzyku, bez nachalnej egotycznej ekspresji, ukrywając się w niejako w samym tekście. Mirosław Czyżykiewicz wspaniale pokazał jak wydobyć z utworów Brodskiego, Wysockiego czy Stachury to, co najważniejsze. Ponadczasowe przesłanie, czasem bolesne i ostre, ale jakże ludzkie. 

12 wrz 2017

Wystawa fotograficzna Ewy Brodziak


       Wystawa fotografii SILENTIUM Ewy Brodziak prezentuje świat na styku sacrum i profanum. W przestrzeń kościołów, kapliczek i liturgicznych akcesoriów wchodzi człowiek ze swoją potrzebą modlitwy, wyciszenia, skupienia lub dziecięcą naiwną ciekawością. Z jednej więc strony autorka uchwyciła płaski polny pejzaż z daleką, zagubioną w głębi kapliczka, z drugiej natomiast zaprasza widza w tłum modlących się pielgrzymów lub ułomność zapomnianej kapliczki z połamanym Chrystusem. Sacrum pojawia się czasem nieoczekiwanie jak koślawe graffiti na ślepej ścianie czy wypalonym okruchami kadzidła stoliku na kadzielnicę. Dostrzeżenie jego przejawów wymaga uwagi, zatrzymania się. Ewa Brodziak zatrzymuje się w miejscach na pozór banalnych, codziennych, zapraszając nas również do zatrzymania się w biegu życia, aby usłyszeć tytułową ciszę, w której ukrywa się, a może właśnie objawia Bóg. 
       Dla mnie szczególnie interesujące okazały się zdjęcia lubelskiej katedry, której wnętrza ożyły we wspomnieniach z czasów, gdy w niej bywałam. Powrócił tamten nastrój zadumy i refleksji jak w uwiecznionej na zdjęciu siedzącej postaci odwróconej do nas tyłem w modlitewnej pozie w kościelnej ławce. Jako ciekawostkę można zobaczyć uchwyconą za szarfami postać Matki Bożej karmiącej piersią Jezusa. Motyw Madonny karmiącej wywodzi się z malarstwa El Greco. Współczesny malunek na procesyjnym feretronie szesnastowiecznego arcydzieła nie przypomina, ale we wzruszający sposób zachęca do pochylenia się w ciszy nad niewinnością każdego dziecka, nawiązując w ten sposób do tytułu wystawy. 
       Na tle większości prezentowanych fotografii utrzymanych w kontemplacyjnej tonacji sepii nieliczne, podobnie jak Madonna karmiąca, zachowują oryginalną bogatszą kolorystykę. Temat ciszy niejako wymaga formy ascetycznej także w owej cieniowanej monochromatyczności, której dodatkowym atutem bywa intensywne światło, snopy słonecznego blasku wpadające przez okno czy świetliste refleksy na ścianach i przedmiotach świątynnego wnętrza. Cisza przemawia na fotografiach Ewy Brodziak prostymi środkami cieniowanej sepii, okruchami codzienności, w której człowiek znajduje czas na zatrzymanie się, patyną starych kapliczek i niesłyszalnym westchnieniem zakamarków świątynnych wnętrz. W każdym z tych miejsc człowiek może znaleźć też miejsce dla siebie.  












6 wrz 2017

Turpistyczny humor

      Humor od wieków ratuje człowieka przed rozpaczą. Wiedzieli o tym twórcy średniowiecznych tańców śmierci  i wiedział Stanisław Grochowiak nieprzypadkowo do średniowiecza i baroku nawiązujący. Dialogi w stylu ars moriendi współczesnemu czytelnikowi mogą w sposób niezamierzony wydawać się komiczne, lecz współcześni twórcy świadomie stosują konwencję karykaturalnego wyolbrzymienia w celu oswojenia śmierci lub jakiejkolwiek innej grozy. Skąd bowiem popularność wojennych piosenek ośmieszających "głupiego malarza"? Skąd popularność komedii filmowych z Frankiem Dolasem jako bohaterem? Dlaczego wreszcie tak lubimy słuchać i oglądać ludzi z dawnych polskich Kresów? Oni sami przeżyli niewyobrażalną tragedię, o ile udało im się przeżyć wołyńskie rzezie, zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron, rzuceni w obce środowisko, skazani na wyrwanie wielowiekowych korzeni. Mimo to jesteśmy skłonni wierzyć w niezbywalne cechy osobowości ludzi "z tamtej strony", niepokorną i niezłomną człowieczą naturę, dzięki której możemy z uśmiechem oglądać "Samych swoich" czy "Nie ma mocnych" w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego. Nieprzemijającą wartością trylogii Chęcińskiego jest język i dialogi bohaterów oraz ogromne pokłady humoru w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Pawlak i Kargul utknęli na zaminowanym polu, przed chwilą na minie wyleciała w powietrze krowa, ale nam wolno się śmiać, gdy bohaterowie prześcigając się w grzeczności ustalają, kto będzie szedł pierwszy.
       Czająca się śmierć i śmiech. Na pozór wykluczające się zjawiska. A jednak tak chętnie odbierane, tak często łączone. Turpistyczna stylistyka Grochowiaka nie przetrwałaby próby czasu, gdyby nie humor. Bo trzeba wiedzieć, że kiedy w "Nie ma mocnych" w początkowych scenach filmu widzimy Kazimierza Pawlaka na łożu śmierci, gdy nagle zrywa się w koszuli i demoluje misterne wieńce pogrzebowe przywiezione zawczasu przez syna na jego pogrzeb, pierwowzór groteskowego zachowania bohatera znajdziemy w słuchowisku "Kaprysy Łazarza" Stanisława Grochowiaka. Słuchowisko po raz pierwszy zostało zrealizowane w Teatrze Polskiego Radia w 1965 roku  w reżyserii Andrzeja Łapickiego. Nawet pierwsza część trylogii filmowej Chęcińskiego "Sami swoi" powstała później, bo w roku 1967, z kolei "Nie ma mocnych" dopiero w 1974, kiedy pierwotne słuchowisko otrzymało już swoją wersję filmową w postaci obrazu wyreżyserowanego przez Janusza Zaorskiego w 1972 r. Jednakże Zaorski po latach skusił się także na zrealizowanie ponowne samego słuchowiska, które zostało wyemitowane premierowo w 2011 roku z Marianem Opanią w roli głównej. Dwójka Polskiego Radia kilka dni temu przypomniała tę realizację. Okazuje się, że turpistyczny humor towarzyszący śmierci ma tę samą siłę przyciągania, co niegdyś, a w kontekście masowego exodusu Polaków do krajów Europy zachodniej, gdy zostawiają za sobą rodzinne strony i rodzinne cmentarze, temat nabiera nowego wymiaru.
       Niesfornym bohaterem Grochowiaka jest stary Jacenty, repatriant zza Buga, umierający gdzieś na Ziemiach Odzyskanych, podobnie jak znany nam z filmu Chęcińskiego Kazimierz Pawlak. W obu przypadkach, i w słuchowisku i w filmie, ostatecznie bohater nie umiera, gdyż jakoś ze śmiercią im nie po drodze. Jacenty próbuje wymusić na bliskich: żonie, synach, synowej uroczyste przyrzeczenie, że pochowają go w rodzinnej miejscowości, która opuścił wiele lat temu. Rodzina się temu sprzeciwia, zwłaszcza najstarszy syn, który nie ma zamiaru tracić czasu na wyrabianie paszportów i podróżowanie "przez dwie rzeki".  Tym bardziej, że ma ambicję zyskać tutaj, gdzie mieszka szacunek, a do szacunku potrzebny jest "rodzinny grobowiec ze złotymi literami na miejscowym cmentarzu".  Jacenty zaś uparł się i umrzeć nie chce. Cała wieś na tym traci: stolarz stoi z robotą, bo tylko czeka na odpowiedni moment, żeby skończyć trumnę; orkiestra czeka w pogotowiu, bo ma grać na pogrzebie; pole nie jest obrabiane, w gospodarstwie nikt nie pracuje, bo wszyscy w rodzinie z napięciem czekają, kiedy Jacenty umrze; synowa napiekła placków na stypę i jak nie zostaną zjedzone, to się zepsują; grabarz z łopatą w ręce dyżuruje, czekając na czas, żeby kopać grób, a syn Jacentego pertraktuje ze sklepikarzem, że zamówionej na stypę wódki ze sklepu nie odbierze, no bo ojciec wciąż żyje. A Jacenty nie umiera! "Niech przyrzekną" - żąda, kiedy na mediacje między nim a rodziną przychodzi ksiądz proboszcz (w tej roli wspaniały Franciszek Pieczka). 
       Na próby przekonywania, że tu gdzie mieszka teraz, jest o wiele piękniej i dostatniej niż w dawnych opłotkach kresowej mieściny, Jacenty znajduje szereg dowcipnych kontrargumentów podszytych głęboką nostalgią za rodzinnymi stronami. W końcu proboszcz ucieka się do ambicji bohatera i proponuje, że odstąpi mu swój grób w pięknym otoczeniu na przykościelnym cmentarzu. "A ja nie chcę!" - wrzeszczy Jacenty, na co proboszcz: "Gardzisz moim podarunkiem?!" i wyszedł z trzaskiem, nawet obiecanego kogutka na rosół nie wziąwszy. Do pokoju Jacentego nikt nie ma odwagi wejść, ten zaś zaczyna się ubierać. Zakłada białą koszulę, zgadza się, żeby syn go ogolił, bo "ciepłego lepiej brzytwa trzyma"... wszyscy myślą, że szykuje się do umierania, jak jego ojciec. Tymczasem Jacenty powraca do życia :-) Uznał, że nie czas jeszcze umierać. Skoro nie ma wyjścia i nikt go nie powiezie pochować w rodzinne strony, to musi jeszcze pożyć, żeby z tą nową ziemią lepiej się zaznajomić, "coś w niej zepsuć, coś  naprawić". Wtedy ona dopiero będzie go znała i go przyjmie jak swego. 
       "Zmartwychwstanie" Jacentego zaczyna się od żartu wobec proboszcza, któremu mówi, że idzie obejrzeć grób, jaki mu obiecał odstąpić. Ostatecznie jednak obaj dochodzą do porozumienia i Jacenty odsprzedaje obiecany grób z powrotem księdzu za dwie beczułki wina. Tytułowy Łazarz powstał może nie z grobu, ale z łoża, ponieważ to on sam zdecyduje, kiedy przyjdzie właściwa pora. Nie można bowiem umierać na nieznanej ziemi jako obcy.