6 wrz 2017

Turpistyczny humor

      Humor od wieków ratuje człowieka przed rozpaczą. Wiedzieli o tym twórcy średniowiecznych tańców śmierci  i wiedział Stanisław Grochowiak nieprzypadkowo do średniowiecza i baroku nawiązujący. Dialogi w stylu ars moriendi współczesnemu czytelnikowi mogą w sposób niezamierzony wydawać się komiczne, lecz współcześni twórcy świadomie stosują konwencję karykaturalnego wyolbrzymienia w celu oswojenia śmierci lub jakiejkolwiek innej grozy. Skąd bowiem popularność wojennych piosenek ośmieszających "głupiego malarza"? Skąd popularność komedii filmowych z Frankiem Dolasem jako bohaterem? Dlaczego wreszcie tak lubimy słuchać i oglądać ludzi z dawnych polskich Kresów? Oni sami przeżyli niewyobrażalną tragedię, o ile udało im się przeżyć wołyńskie rzezie, zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron, rzuceni w obce środowisko, skazani na wyrwanie wielowiekowych korzeni. Mimo to jesteśmy skłonni wierzyć w niezbywalne cechy osobowości ludzi "z tamtej strony", niepokorną i niezłomną człowieczą naturę, dzięki której możemy z uśmiechem oglądać "Samych swoich" czy "Nie ma mocnych" w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego. Nieprzemijającą wartością trylogii Chęcińskiego jest język i dialogi bohaterów oraz ogromne pokłady humoru w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Pawlak i Kargul utknęli na zaminowanym polu, przed chwilą na minie wyleciała w powietrze krowa, ale nam wolno się śmiać, gdy bohaterowie prześcigając się w grzeczności ustalają, kto będzie szedł pierwszy.
       Czająca się śmierć i śmiech. Na pozór wykluczające się zjawiska. A jednak tak chętnie odbierane, tak często łączone. Turpistyczna stylistyka Grochowiaka nie przetrwałaby próby czasu, gdyby nie humor. Bo trzeba wiedzieć, że kiedy w "Nie ma mocnych" w początkowych scenach filmu widzimy Kazimierza Pawlaka na łożu śmierci, gdy nagle zrywa się w koszuli i demoluje misterne wieńce pogrzebowe przywiezione zawczasu przez syna na jego pogrzeb, pierwowzór groteskowego zachowania bohatera znajdziemy w słuchowisku "Kaprysy Łazarza" Stanisława Grochowiaka. Słuchowisko po raz pierwszy zostało zrealizowane w Teatrze Polskiego Radia w 1965 roku  w reżyserii Andrzeja Łapickiego. Nawet pierwsza część trylogii filmowej Chęcińskiego "Sami swoi" powstała później, bo w roku 1967, z kolei "Nie ma mocnych" dopiero w 1974, kiedy pierwotne słuchowisko otrzymało już swoją wersję filmową w postaci obrazu wyreżyserowanego przez Janusza Zaorskiego w 1972 r. Jednakże Zaorski po latach skusił się także na zrealizowanie ponowne samego słuchowiska, które zostało wyemitowane premierowo w 2011 roku z Marianem Opanią w roli głównej. Dwójka Polskiego Radia kilka dni temu przypomniała tę realizację. Okazuje się, że turpistyczny humor towarzyszący śmierci ma tę samą siłę przyciągania, co niegdyś, a w kontekście masowego exodusu Polaków do krajów Europy zachodniej, gdy zostawiają za sobą rodzinne strony i rodzinne cmentarze, temat nabiera nowego wymiaru.
       Niesfornym bohaterem Grochowiaka jest stary Jacenty, repatriant zza Buga, umierający gdzieś na Ziemiach Odzyskanych, podobnie jak znany nam z filmu Chęcińskiego Kazimierz Pawlak. W obu przypadkach, i w słuchowisku i w filmie, ostatecznie bohater nie umiera, gdyż jakoś ze śmiercią im nie po drodze. Jacenty próbuje wymusić na bliskich: żonie, synach, synowej uroczyste przyrzeczenie, że pochowają go w rodzinnej miejscowości, która opuścił wiele lat temu. Rodzina się temu sprzeciwia, zwłaszcza najstarszy syn, który nie ma zamiaru tracić czasu na wyrabianie paszportów i podróżowanie "przez dwie rzeki".  Tym bardziej, że ma ambicję zyskać tutaj, gdzie mieszka szacunek, a do szacunku potrzebny jest "rodzinny grobowiec ze złotymi literami na miejscowym cmentarzu".  Jacenty zaś uparł się i umrzeć nie chce. Cała wieś na tym traci: stolarz stoi z robotą, bo tylko czeka na odpowiedni moment, żeby skończyć trumnę; orkiestra czeka w pogotowiu, bo ma grać na pogrzebie; pole nie jest obrabiane, w gospodarstwie nikt nie pracuje, bo wszyscy w rodzinie z napięciem czekają, kiedy Jacenty umrze; synowa napiekła placków na stypę i jak nie zostaną zjedzone, to się zepsują; grabarz z łopatą w ręce dyżuruje, czekając na czas, żeby kopać grób, a syn Jacentego pertraktuje ze sklepikarzem, że zamówionej na stypę wódki ze sklepu nie odbierze, no bo ojciec wciąż żyje. A Jacenty nie umiera! "Niech przyrzekną" - żąda, kiedy na mediacje między nim a rodziną przychodzi ksiądz proboszcz (w tej roli wspaniały Franciszek Pieczka). 
       Na próby przekonywania, że tu gdzie mieszka teraz, jest o wiele piękniej i dostatniej niż w dawnych opłotkach kresowej mieściny, Jacenty znajduje szereg dowcipnych kontrargumentów podszytych głęboką nostalgią za rodzinnymi stronami. W końcu proboszcz ucieka się do ambicji bohatera i proponuje, że odstąpi mu swój grób w pięknym otoczeniu na przykościelnym cmentarzu. "A ja nie chcę!" - wrzeszczy Jacenty, na co proboszcz: "Gardzisz moim podarunkiem?!" i wyszedł z trzaskiem, nawet obiecanego kogutka na rosół nie wziąwszy. Do pokoju Jacentego nikt nie ma odwagi wejść, ten zaś zaczyna się ubierać. Zakłada białą koszulę, zgadza się, żeby syn go ogolił, bo "ciepłego lepiej brzytwa trzyma"... wszyscy myślą, że szykuje się do umierania, jak jego ojciec. Tymczasem Jacenty powraca do życia :-) Uznał, że nie czas jeszcze umierać. Skoro nie ma wyjścia i nikt go nie powiezie pochować w rodzinne strony, to musi jeszcze pożyć, żeby z tą nową ziemią lepiej się zaznajomić, "coś w niej zepsuć, coś  naprawić". Wtedy ona dopiero będzie go znała i go przyjmie jak swego. 
       "Zmartwychwstanie" Jacentego zaczyna się od żartu wobec proboszcza, któremu mówi, że idzie obejrzeć grób, jaki mu obiecał odstąpić. Ostatecznie jednak obaj dochodzą do porozumienia i Jacenty odsprzedaje obiecany grób z powrotem księdzu za dwie beczułki wina. Tytułowy Łazarz powstał może nie z grobu, ale z łoża, ponieważ to on sam zdecyduje, kiedy przyjdzie właściwa pora. Nie można bowiem umierać na nieznanej ziemi jako obcy. 
       

Brak komentarzy: