Czego więc mogłam się spodziewać, wsiadając do autokaru wymalowanego w niebieskie barwy i godła klubowe Lecha Poznań? Zapewne wszystkiego najgorszego, o ile wiedziałabym wcześniej, że takim oznakowanym wehikułem przyjdzie mi przemierzać Europę. Rzeczywistość odsłaniała się stopniowo. Najpierw na parkingu pojawił się autokar, później przemierzyłam jego wnętrze, a na końcu rozległy się hałaśliwe wrzaski plemienne kibiców:"Kto wygra mecz? - Lech! - Kto wygra mecz? - Lech! - Kto wygra mecz?-Lech! Lech! Lech!" - Fotograf na stanowisko! Uwieczniać nasze zwycięstwo. Co prawda zwycięstwo tylko wywrzaskiwane, ale buńczuczne ogłaszanie uzurpatorskich marzeń na parkingu pod stadionem Camp Nou w Barcelonie mogło być cokolwiek ryzykowne. Tym bardziej, że zostalibyśmy w trybie bardzo szybkim zidentyfikowani, gdyż nasz malowniczy pojazd został po drodze przez lokalsów dokładnie obfotografowany.
Anonimowość ma swoje zalety. Zwłaszcza w społecznościach skonsolidowanych wspólnotowym zapałem rywalizacji plemiennej w sferze sportowej. Cała Katalonia kibicuje Barcy. Nawet w hotelach dla turystów codziennie rano pojawia się starannie wykaligrafowana informacja, o której godzinie będzie transmisja kolejnego meczu aktualnej kolejki jakiej ligi. Tego dnia, kiedy poszukiwałam miejsca na degustację ostatniej kawy przed wyjazdem, grać miała Barcelona z Sewillą. Na wszelki wypadek obejrzałam dokładnie swój strój, czy jakąś niepożądaną metką nie zdradza podejrzanych sympatii dla okrzyczanego wcześniej pod stadionem Lecha, a tym bardziej dla Łady Biłgoraj.
Uspokojona brakiem widocznych znaków przynależności plemiennej weszłam do nierzucającego się w oczy lokalu przy nadmorskiej promenadzie. Na ścianach marynistyczne akwarele, przy jednym stoliku rodzina z dziećmi z odstawionymi już pustymi talerzami ułożonymi w stos, przy drugim dwie dziewczyny zawzięcie omawiające ważne sprawy przy trzecich już wysokich koktajlowych napojach, pod ścianą zapracowana bizneswoman z laptopem. Barowa lada zastawiona, za barem ciemno, błyszczą tylko brzuszki wszelkiego rodzaju butelek. Na prawo za drzwiami przy kilku stolikach męskie towarzystwo z uwagą i gromkimi komentarzami ogląda transmisję meczu. I ani jednego turysty! Mam koloryt lokalny. Zostaję.
Barmanka znała tylko dwa rodzaje kawy: black coffee i white coffee. Za to pod szybką leżało coś, co zostało opisane jako omlet, a okazało się grubym plackiem ziemniaczanym z jajkiem. Padło pytanie, czy "hot", więc wzięłam "hot". Po chwili jeszcze wszedł klient z wielkim psiskiem jakiejś krzyżówki boksera z buldogiem, chociaż z pyska widać, że raczej rasowy. Oczywiście bez kagańca. Psisko siedziało tyłem do baru a przodem do mojego talerza i gapiło się smutnym wzrokiem. Ktokolwiek przechodził, gładził psisko po łbie, a ono nic. Widać też stały bywalec, chociaż niekoniecznie kibic, bo nawet głośniejszy wrzask przy jakieś zmarnowanej akcji podbramkowej nie wybił go ze spokoju. I powiem, że było to najbardziej swojskie drugie śniadanie podczas całej wycieczki.
Za to najlepsze espresso dostałam w Jednorożcu w Gironie. Lokalu, w którym nie szło porozumieć się w żadnym innym języku poza katalońskim. Na wszystkie zapytania odpowiedzią było machanie rękami. Więc zamówienie zostało złożone na migi. Kawałki pizzy w trzech smakach i chyba najlepsze espresso, jakie piłam w życiu. Lokalik narożny, malutki, z kilkoma tylko wysokimi barowymi stołkami. Za to widać, że miejsce ulubione przez tutejszych mieszkańców, którzy wchodzili, bez słowa kładli pieniądze na ladzie i dostawali na wynos ciepłe poporcjowane posiłki. Czyli tutaj można dobrze zjeść. Wszyscy się znają na wylot. I takich miejsc warto szukać, gdy chce się posmakować kolorytu lokalnego.