4 cze 2010

Wyobraźnia przetwarzająca

        Rozważania na marginesie książki Krzysztofa Kąkolewskiego: Wańkowicz krzepi. Wywiad - rzeka.                      


             Monstrualny wywiad na sto stron? Nie podoba mi się to...
                                                           Melchior Wańkowicz

     Podobno każdy poeta ma ambicję napisania powieści. Nie będę ukrywać, że też mi to przyszło do głowy. Jednak znam swoje ograniczenia i jak na razie widoki na realizację tego zamierzenia są marne.
     Rzecz cała rozbija się o wyobraźnię. Mówiąc trywialnie, nie umiem zmyślać. Mogę opisać coś, co się zdarzyło, mogę fakty nieco podkoloryzować; mogę wymieszać różne postacie w jednym bohaterze, ale nie potrafię stworzyć fabuły. Potrzebna jest do tego wyobraźnia STWARZAJĄCA. Tymczasem ja mogę tylko odtworzyć znane sobie losy jakiejś postaci; nawet jeśli nieco odbiegnę od ścisłej zgodności z faktami, nie będzie to historia zmyślona, tylko zmieniona. Nazywam to wyobraźnią PRZETWARZAJĄCĄ.
     Po prostu nie umiem wymyślać. Moja wyobraźnia bez faktów jest martwa - zwierzał się Kąkolewskiemu Melchior Wańkowicz, tłumacząc się z tego, że nigdy nie próbował pisać beletrystyki. Jednakże to, co Wańkowicz po sobie pozostawił, pozwala przypuszczać, że albo był bardzo skromny, albo się krygował jak większość artystów. Ja się z Wańkowiczem bynajmniej równać nie zamierzam. Przetwarzanie podarowanych (albo ukradzionych) historii to wszystko, na co mnie stać.

        Historia niezmyślona

     Gdzieś w prowincjonalnym miasteczku mieszkał pewien złotnik. Wędrując od wsi do wsi skupował i sprzedawał złote obrączki i pierścionki. Ze swoim przenośnym towarem regularnie pojawiał się na jarmarkach w miejscowościach kilku sąsiadujących powiatów. Pewnego razu, gdy wracał z takiej wyprawy do rodzinnego miasteczka, został napadnięty, ograbiony i zamordowany. Nigdy nie wykryto sprawcy. W opowieściach okolicznych mieszkańców pozostała pamięć o miejscu, w którym dokonano okrutnego mordu, a z czasem wyrósł tam zagajnik otoczony ze wszystkich stron polami. Polna droga nadal tamtędy prowadziła, łącząc sąsiednie miejscowości. Kiedy upłynęło sto lat, a może nawet więcej, zapomniano wprawdzie jak ów nieszczęśnik miał na nazwisko, ale pozostała legenda, że w zagajniku straszy duch Złotnika. Większość w to jednak nie wierzyła, podając w wątpliwość całą historię.
     Pewnego razu w księżycową noc na skraju zagajnika stanął na czatach myśliwy. Cierpliwie czekając na zwierzynę usłyszał z daleka głosy i śpiewy pijanych mężczyzn wracających z baru we wsi. Myśliwy nie zamierzał się ujawnić licząc, że przeczeka niespodziewanych hałaśliwych wędrowców, ale ci zaczęli kpić z rzekomego ducha zamordowanego i jeden zawołał:
- Złotnik, chodź do nas! Napijemy się! - i podniósł w ręce butelkę.
Myśliwy niewiele myśląc odkrzyknął:
- Poczekajcie, już idę!
Można sobie wyobrazić, co się działo dalej. Trzech pijaczków, momentalnie wytrzeźwiawszy, rzuciło się do panicznej ucieczki gubiąc po drodze butelki z tanim winem. Wszyscy pewnie osiągnęłi życiwe rekordy w biegu przełajowym. Po całej okolicy zaś gruchnęła wieść potwierdzona przez naocznych (?) świadków, że duch Złotnika naprawdę straszy.

     Wytrawny pisarz mógłby zrobić z tej historii użytek na wiele sposobów, wplatając ją w obszerniejszą fabułę. Wymyśliłby zdarzenia poprzedzające i późniejsze, powiązałby z losami innych bohaterów, z powrotem być może nadając Złotnikowi nazwisko. Odbiera Pan własne życie jednemu czlowiekowi i obdarza Pan innego? Co z jego czynami? Z jego tożsamością? - pyta Kąkolewski Wańkowicza. Ten zaś bezceremonialnie odpowiada: To mnie g... obchodzi. Mnie interesują nazwiska. Moim bohaterem jest epoka. Piszę we współczesności o LOSIE ZBIOROWYM i dla niego poświęcam losy pojedyncze.
     Moja wyobraźnia zaledwie przetwarzająca wysiliła się zaledwie na tyle, że opowiadam tę historię jako rodzinną anegdotę, gdyż głosu duchowi Złotnika użyczył mój ojciec. To on tam wtedy stał w krzakach. To jego historia. Z drugiej strony wiadomo, że pisarze garściami korzystają z biografii swojej, swoich bliskich, a także znajomych, przyjaciół i nawet osób przygodnie poznanych. W gruncie rzeczy w towarzystwie pisarza nikt nie może czuć się bezpiecznie, bo zawsze jest "szansa", że znajdziemy się w jego książce. Z punktu widzenia autora dobrze mieć wyrozumiałą rodzinę, jak Wańkowicz, któremu córka wspaniałomyślnie wybaczyła wydanie "Na tropach Smętka": Złobiłeś ze mnie dułnia, ale to dla Mazułów i dla litełatuły.
     Nie mamy wpływu na to, czy nasza wyobraźnia ma moc stwarzania światów, czy tylko przetwarzania rzeczywistości zastanej. Jedna i druga, jeśli ma być w pełni wykorzystana, wymaga pracy, codziennego wysiłku, świętego mozołu. Talent jest na samym końcu drogi, z czego Wańskowicz doskonale zdawał sobie sprawę, a Kaden-Bandrowski tak radził jego żonie: Niech Pani zamyka go na klucz, niech siedzi nad pustą kartką, niech nic nie napisze, ale niech się męczy.
     Opłaciło się? Kto czytał Wańkowicza, nie ma chyba wątpliwości, że tak. Chociaż sam autor chciałby przemówić do nas zza grobu jak duch Złotnika: Chciałbym na moim grobie zainstalować fotokomórkę; kiedy ktoś się zbliży, fotokomórka będzie włączała magnetofon i będzie rozlegał się z głębin mój głos: "Czego się gapisz, idź dalej". (...) Jak Pańska książka ukaże się po mojej śmierci, będzie druga kwestia z grobu: "Krzysztof wszystko zełgał".

Brak komentarzy: