31 gru 2011
28 gru 2011
To jest teatr
Irena Jun Biesiadę u hrabiny Kotłubaj wykonuje od 2004 roku. W materiałach warszawskiego Teatru STUDIO spektakl został określony jako zdarzenie towarzyskie; zaproszeni widzowie znajdują się bowiem niejako w
sytuacji jednego bohaterów opowiadania, który ma szansę uczestniczyć w słynnym
postnym obiedzie piątkowym hrabiny, nie może jednak marzyć o... odegraniu w nim
pierwszoplanowej roli. Ustawienie krzeseł w teatralnym foyer wokół umownie wyodrębnionej sceny podkreśla wrażenie, że także do widzów skierowane jest zaproszenie hrabiny: Proszę przyjść do mnie w piątek. trochę śpiewu, muzyki, trochę osób najbliższych. Od pierwszych słów czujemy się zaproszeni, tym bardziej, że Irena Jun raz po raz zwraca się twarzą ku innej grupie widzów otaczających aktorkę niemal dookoła. Z jednej strony, niezajętej przez widzów, usadowiony został kwartet smyczkowy przygrywający "biesiadzie", biorący aktywny udział w sztuce poprzez komentowanie akcji odpowiednią muzyką, kompozycyjnie rozgraniczając niejako kolejne sceny, przejmując nawet momentami - w osobie skrzypaczki - funkcję narratora.
Ustawione dookoła cztery teatralno-stylowe fotele bezpośrednio odsyłają do tekstu opowiadania Gombrowicza, w którym czworo bohaterów uczestniczy w słynnej piątkowej biesiadzie. Jednak spektakl jest klasycznym monodramem, w którym Irena Jun wirtuozowsko żongluje osobowościami, przeistaczając się raz po raz w narratora, hrabinę Kotłubaj, bezzębną markizę i barona de Apfelbauma. Mało tego, ścisły tekst opowiadania zostaje umieszczony w kontekście autotematycznych wypowiedzi autora zaczerpniętych z jego "Dzienników". Wówczas Irena Jun jest także samym Witoldem Gombrowiczem snującym refleksje już to na temat recepcji swojej twórczości, rozważań o właściwościach arystokratycznego salonu lub typowo Gombrowiczowskiej analizy stanu niedojrzałości.
Podczas godzinnego spotkania możemy podziwiać teatralne sposoby oddziaływania od karykatury i groteski, przez kpinę i ironię, satyrę po horror i animistyczno-atawistyczną prowokację. A są to także typowe dla Gombrowicza techniki pisarskie. Konwencja spektaklu doskonale wpisuje się w Gombrowiczowski tekst, w którym właściwa akcja rozgrywa się na poziomie słowa. Zachwyt słowem, produkcja pięknych słów, odkrywanie właściwych słów, deformacja słowa, demaskowanie słowa, deszyfrowanie właściwych znaczeń,odzieranie z pozorów, mozolne docieranie do szkieletu prawdziwych słów... to wszystko w Gombrowiczu jest i z Gombrowicza pochodzi.
Słowa są konwencją, pod która ukrywa się rzeczywistość, pod którą ukrywa się prawdziwy człowiek. Zresztą, czy prawdziwy człowiek istnieje? Przecież wszyscy mamy tylko gęby. Piątkowe postne biesiady hrabiny Kotłubaj aby nawet nie było cienia myśli o mięsie okazują się przyprawione bulionem przez sprytnego kucharza Filipa, bezzębna markiza prowadząca ochronkę dla chorych dzieci ich widokiem rekompensuje sobie własną starość i niedołężność, która w porównaniu nie wydaje się tak straszna, a baron Apfelbaum zna tylko jednego "boga", tego, który wpada do Wisły. Z arystokracją nigdy nie jest się pewnym, z arystokracją trzeba ostrożniej niż z oswojonym lampartem. Bohater opowiadania stracił złudzenia na temat wyższości arystokracji, a postna biesiada, mająca przypominać starożytny sympozjon w jego mniemaniu stała się tańcem kanibalów.
W demaskowaniu pozorów języka i ludzkich zachowań tkwi siła i aktualność samego Gombrowicza i zarazem spektaklu aktorsko i reżysersko przygotowanym przez Irenę Jun. Nic nie jest takim, jakim się wydaje i nikt nie jest tym, kim się prezentuje. Zdejmowanie masek nie skończy się nigdy.
18 gru 2011
umarł człowiek
umarł człowiek
może słowa
będą trwalsze
Zdziwienie i świadomość nieoczywistości to moim zdaniem jedyne możliwe drogi wyjścia z niebezpiecznego świata cywilizacyjnej pychy.
Vaclav Havel
Więcej... http://wyborcza.pl/1,97738,8590685,Trzeba_sie_dziwic.html?as=2&startsz=x#ixzz1gtDE1iNo
Więcej... http://wyborcza.pl/1,97738,8590685,Trzeba_sie_dziwic.html?as=2&startsz=x#ixzz1gtDE1iNo
9 gru 2011
W obronie narodowej kultury
W obronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina - petycja
Petycję podpisują zwyczajni melomani, którzy nie są obojętni na to, co w polskiej kulturze najcenniejsze, jak i wybitni twórcy, zwłaszcza muzyczni, np. Paweł Mykietyn, Tomasz Stańko, Marek Moś czy Jadwiga Rappe. Mało tego, w akcję włączyli się artyści i chopinolodzy zagraniczni. I to jest naprawdę wstyd, że polskie narodowe dobro, jakim jest NIFC i muzykę na najwyższym światowym poziomie ratują nam obcokrajowcy. No, chyba że pewnym gremiom decydentów takie nazwiska, jak Andreas Staier czy Martha Argerich nic nie mówią! Tym bardziej trzeba zadać pytanie o ich kompetencje, na podstawie których zostali powołani do decydowania o kulturze.
Petycję podpisują zwyczajni melomani, którzy nie są obojętni na to, co w polskiej kulturze najcenniejsze, jak i wybitni twórcy, zwłaszcza muzyczni, np. Paweł Mykietyn, Tomasz Stańko, Marek Moś czy Jadwiga Rappe. Mało tego, w akcję włączyli się artyści i chopinolodzy zagraniczni. I to jest naprawdę wstyd, że polskie narodowe dobro, jakim jest NIFC i muzykę na najwyższym światowym poziomie ratują nam obcokrajowcy. No, chyba że pewnym gremiom decydentów takie nazwiska, jak Andreas Staier czy Martha Argerich nic nie mówią! Tym bardziej trzeba zadać pytanie o ich kompetencje, na podstawie których zostali powołani do decydowania o kulturze.
6 gru 2011
Polska ekipa w nowojorskiej Metropolitan Opera
Od lat nie mieliśmy tak silnej
reprezentacji śpiewaków na najsłynniejszej scenie operowej świata. Co prawda w
minionych czasach wielu Polaków występowało w Met, a niektórzy, jak bracia Jan (tenor śpiewający w Metropolitan przez 11 sezonów na przełomie XIX i XX wieku)
i Edward (bas, 679 przedstawień) Reszke, Adam Didur, bas, solista Met od
1914 r. zasłużyli na trwałą pamięć. Na deskach nowojorskiej sceny występowali także z sukcesem między
innymi Jan Kiepura, Wiesław Ochman czy
Ewa Podleś. (Ewa Podleś po 24-letniej przerwie 28 września 2008 r. powróciła na scenę MET jako La Cieca w operze Gioconda Ponchiellego. Owacje jakie otrzymała za tę krótką partię, były dłuższe niż dla pozostałych wykonawców.) Od kilku sezonów jednak
można mówić o rosnącym sukcesie polskiej sztuki wokalnej.
Mariusz Kwiecień, baryton, ma już w Met, można powiedzieć, pozycję wyrobioną i przez
trzynaście sezonów zdecydowanie ugruntowaną. Debiutował jako Marcello w Cyganerii
Pucciniego. W 2009 r. w Łucji
z Lammermoor Gaetano Donizettiego dołączył do niego Piotr Beczała – tenor liryczny – w
partii Enrica partnerując aktualnie największej sopranowej divie, Annie
Netrebko. Zarówno Kwiecień, jak i Beczała
szturmem zdobyli sympatię publiczności, i to nie tylko nowojorskiej, a to
za sprawą słynnych transmisji w ramach programu „Na żywo i w technologii HD”,
dzięki którym kolejne spektakle danego
sezonu mogą być oglądane przez melomanów na całym świecie. Także w Polsce powstaje coraz liczniejsza
sieć miejsc transmitujących opery z Met.
Znajdują się między innymi w Elblągu, Gliwicach, Katowicach, Krakowie,
Rzeszowie, Warszawie oraz w Filharmonii Łódzkiej.
Mariusz Kwiecień zasłynął jako Don Giovanni Mozarta najpierw w Covent
Garden, a następnie na innych światowych scenach. W bieżącym sezonie specjalnie dla niego
przygotowano operę Mozarta właśnie w Met.
Niestety, pech sprawił, że polski śpiewak nie wystąpił podczas premiery,
gdyż na próbie generalnej doznał kontuzji kręgosłupa, ale po szybkiej operacji
i rekonwalescencji już dwa tygodnie później Kwiecień Don Giovanniego zaśpiewał.
Inne znane jego role to: Eugeniusz
Oniegin Czajkowskiego, Riccardo w Purytanach Belliniego, Germont w Traviacie Verdiego czy Marcello w Cyganerii Pucciniego oraz Almaviva w Weselu Figara Mozarta.
W kolejnej wersji Don Pasquale Pucciniego jako Malatesta polski baryton zawładnął
publicznością. W Metropolitan Opera, gdzie panują
utarte, sztywne obyczaje, gdzie nie pozwalano na bisowanie, a kiedy od niedawna
zaczęto je praktykować, to tylko tenorowi w celu popisywania się wysokim C, tym
razem bisował polski
baryton. Popisowa aria w duecie z Johnem Del Carlo jako tytułowym Don
Pasquale z II aktu zapiera dech w piersiach zróżnicowanym tempem i końcowym
niesamowitym przyspieszeniem.
W trakcie jej trwania
najpierw rośnie podziw, potem pojawia
się niedowierzanie, aby wprawić ostatecznie w podziw i ręce same układają się
oklasków. Tak było w Met, gdy po końcowym zawołaniu Don Pasquale Mariusza Kwietnia zabrzmiały burzliwe brawa. I
niespodzianka - bis, którego nikt nie oczekiwał. Raz ze względu, że w Met się
tego nie praktykuje, a dwa, że to nawet nie tenor (a to tenorów wszyscy
kochają).
Udzielając
wywiadu w radiowej Dwójce, Mariusz Kwiecień dzielił się wrażeniami z pracy w La Scali i MET. O tej pierwszej
powiedział krótko: "bordello totale". Z kolei Met dał mu bardzo wiele pozytywnego doświadczenia.
Jak cały pobyt w Nowym Jorku, gdzie doskonalił umiejętności: W Met nie czuję się jak w domu, bo to jest
jak wielka fabryka, ale tam wszyscy pracują profesjonalnie.
Istnieją
szanse, że najsłynniejsze dzieło Szymanowskiego, Król Roger pojawi się
także na deskach Met i to właśnie z Mariuszem
Kwietniem w partii tytułowej. Jest mnóstwo
rzeczy, które lubię, tylko nie mam na nie czasu - podsumowuje.
A wśród tych rzeczy jest otaczanie się pięknymi przedmiotami, kupowanie
akcesoriów do wystroju wnętrz, projektowanie mebli, samochody,
latanie samolotem...
Piotr Beczała - jeden z czołowych współczesnych tenorów lirycznych. Czwarty polski tenor w Met - po
Reszkem, Kiepurze i Ochmanie. W specyficznym polskim paradoksalnym stylu
wcześniej zadebiutował w Metropolitan Opera niż w Operze Narodowej w Warszawie.
W przyszłym roku - być może - przyjedzie do Polski na jubileuszowy koncert
dwudziestolecia pracy scenicznej. Kalendarz występów ma zapełniony z
czteroletnim wyprzedzeniem - w tej chwili planuje sezon 2015/2016. Specjalizuje
się w lirycznym repertuarze włoskim i francuskim. I jakkolwiek brzmi to
nieprawdopodobnie, ukończył technikum mechaniczne w specjalności: aparatura
kontrolno-pomiarowa.
Urodził się
w 1966 roku. Karierę śpiewaczą zaczynał od Landestheater w Linz
(Austria), skąd w 1997 r. przeniósł się do Opery w Zurychu. Śpiewa w
operach w Amsterdamie, Paryżu, Kolonii, Brukseli, Hamburgu, Frankfurcie,
Berlinie, Genewie, Petersburgu, Atenach, Covent Garden, San Francisco, Chicago,
mediolańskiej La Scali.. . 19
XII 2006 r. zadebiutował w Met i odtąd ma tam kontrakt. W 2008 r. uznany za
najlepszego śpiewaka operowego festiwalu w Monachium za rolę tytułowego Wertera w operze Masseneta.
Za partię Rudolfa w Cyganerii Pucciniego nowojorska
publiczność oklaskiwała go na stojąco. Transmitowany na żywo spektakularny
występ (2009r.) jako Edgardo w Łucji
z Lammermooru w
duecie z Anną Netrebko wywołał burzliwą owację i ugruntował jego światową
sławę.
Ponadto znany i oklaskiwany w
partiach: Romea w Romeo i Julii Gounoda, Leńskiego w Eugeniuszu Onieginie Czajkowskiego, Alfreda w Traviacie Verdiego, Jenika w Sprzedanej narzeczonej Smetany... Jego ulubioną rolą jest Faust Gounoda.
Mówi o sobie: Nie
przekłuję uszu i nie wepnę kolczyków, by zwrócić na siebie uwagę. Nie zapuszczę
długich włosów lub dredów. Takie manipulowanie własnym wizerunkiem jest mi
obce, rynek poszukuje, co prawda, kolorowych ptaków, ale szybko jest nimi
znudzony. Moimi idolami są artyści, którzy długo utrzymywali świetną
formę.
Oraz: Śpiewam
dla wszystkich, którzy chcą słuchać.
Pod jego nagraniami można przeczytać między innymi
takie komentarze słuchaczy: Chciałbym
go słuchać przez całe życie lub Jest to aktualnie najlepszy tenor
świata.
Właśnie nagrywa trzecią solową płytę.
Aleksandra Kurzak, królowa
polskiego sopranu – jak
ją nazywają, zadebiutowała w Metropolitan Opera
w wieku zaledwie 27 lat rolą Olimpii
w Opowieściach Hoffmanna. Następnie
śpiewała tam partię Blondy w Uprowadzeniu z seraju i Gildy w Rigoletcie. Jako Gilda
także debiutowała w słynnym Teatro Alla Scala w Mediolanie.
Z pochodzenia jest wrocławianką, laureatką
Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki. Przez 6 lat była solistką Staatsoper w
Hamburgu. Od 2007 r. związana z największymi scenami operowymi świata: Metropolitan
Opera w Nowym Jorku, Covent Garden w Londynie, Wiedeńską Staatsoper, Festiwalem
w Salzburgu.
Po występie w Seattle
Opera w ubiegłym roku w
partii Łucji Opera Magazine porównywał
Kurzak do największych śpiewaczek belcanta: Beverly
Sills, Joan Sutherland i Marii Callas. Recenzje były entuzjastyczne:
Debiutując jako Łucja, porwała za sobą cały teatr, tak pod względem
wokalnym, jak i dramatycznym.
(The Seattle Times)
Zdecydowana, wielce utalentowana młoda kobieta znakomicie
debiutuje jako Łucja. Stworzony przez nią portret bohaterki jest niezwykle
przenikliwy i trafny. (The
Gathering Note)
Była fenomenalna (The New York Sun)
To wielkie szczęście, że artystka
znalazła czas (między Staatsoper w Wiedniu a Metropolitan Opera w Nowym Jorku)
na trzy wieczory w Warszawie – 21, 23 i 25 października. Dzięki specjalnie wznowionej Łucji z Lammermoor w reżyserii Michała Znanieckiego w Teatrze
Wielkim Operze Narodowej także polska publiczność mogła posłuchać kreacji,
którą od roku Aleksandra
Kurzak zachwyca
melomanów i krytyków na świecie.
Jako pierwsza polska wokalistka podpisała kontrakt z firmą fonograficzną DECCA i właśnie ukazała się jej debiutancka płyta Gioia, która w ciągu trzech tygodni zyskała status złotej. O swoim sukcesie mówi: Bardzo ważna jest praca, talent, łut szczęścia, pokora dla sztuki, wiara w siebie, pewność, odporność psychiczna i pozytywne myślenie.
Jako pierwsza polska wokalistka podpisała kontrakt z firmą fonograficzną DECCA i właśnie ukazała się jej debiutancka płyta Gioia, która w ciągu trzech tygodni zyskała status złotej. O swoim sukcesie mówi: Bardzo ważna jest praca, talent, łut szczęścia, pokora dla sztuki, wiara w siebie, pewność, odporność psychiczna i pozytywne myślenie.
Troje polskich wybitnych śpiewaków: Mariusz
Kwiecień, Piotr Beczała, Aleksandra Kurzak tworzy aktualnie najjaśniejsza polską
konstelację na gwiezdnym firmamencie
Metropolitan Opera. Marzeniem
każdego melomana, zwłaszcza polskiego, jest usłyszeć ich razem w jednym
spektaklu. Niewykluczone, że wkrótce tak się właśnie stanie. Skoro Beczała
i Kwiecień występowali już razem w Łucji z Lammermoor, z kolei Kurzak i
Beczała także w Łucji z Lammermoor ,
gdzie sopranistka ma role tytułową, to już niewiele trzeba, by w zaangażować
ich razem w jednej obsadzie.
Listy z Daleka. Pismo Ogólnoświatowego Korespondencyjnego Klubu Emigrantów, nr 85/listopad 2011, Liege - Belgia
5 gru 2011
jesienią o poezji
Czytaliśmy, słuchaliśmy pięknej barokowej muzyki Rameau, Purcella i Glucka, znowu czytaliśmy, potem rozmowa, dyskusja, pytania, odpowiedzi i bardzo miła atmosfera, dzięki życzliwym słuchaczom oraz pani Hannie Olszewskiej, emerytowanej nauczycielce matematyki, od lat organizującej kawiarniane spotkania twórców z Lubelszczyzny. Ponieważ na poprzednim swoim autorskim wieczorze prezentowałam także haiku, stali bywalcy dociekali czy nadal piszę te krótkie formy. Była okazja przypomnieć i opowiedzieć o naszym forum, niezwykłym autorskim konkursie Eddiego oraz międzynarodowym przedsięwzięciu, jakim był PIHC. Najciekawsze pytanie ze strony przybyłych gości :- czy przywieziemy jeszcze kiedyś biłgorajskiego pieroga?! Obiecaliśmy, że następnym razem się postaramy. Z czego wynika, że na pewno nie było to nasze w ogóle ostatnie wystąpienie :-)
Od lewej: Iwona Danuta Startek, Ewa Bordzań, Jacek Żybura
Halina Ewa Olszewska czyta swoje wiersze
Biłgorajska Plejada Literacka w Pożegnaniu z Afryką wraz z pomysłodawczynią i organizatorką kawiarnianych spotkań, Hanną Olszewską (w środku) - 1 grudnia 2011
niczego już nie chcę
od życia
niczego już nie chcę
w blasku zachodu płoną dachy
dzień się dopala
drzewa ogromnieją w cieniu
gromadząc oszalałe ptaki
ustał wiatr
i biała przędza mgły
zaplata na polach warkocze
coraz ciaśniej
owija mnie całun chłodu
od życia
niczego już nie chcę
29 lis 2011
26 lis 2011
Konkurs Eddiego nr 4 - deszcz
Konkurs Eddiego nr 4 - deszcz
Ale zmokłam ;-)
***
błysk i grzmot
na skulonych plecach
mokre warkocze
***
jesienny podmuch
w brzozowej alei
złoty deszcz
***
błysk i grzmot
na skulonych plecach
mokre warkocze
***
w brzozowej alei
złoty deszcz
14 lis 2011
wciąż listopad
Pie Jesu Domine,
dona eis requiem, dona eis requiem.
Pie Jesu Domine,
dona eis requiem, dona eis requiem.
Dona eis Domine, dona eis requiem,
sempiternam requiem,
sempiternam requiem,
sempiternam requiem.
Pie Jesu, Jesu, pie Jesu Domine,
dona eis, dona eis,
sempiternam requiem, sempiternam requiem.
dona eis requiem, dona eis requiem.
Pie Jesu Domine,
dona eis requiem, dona eis requiem.
Dona eis Domine, dona eis requiem,
sempiternam requiem,
sempiternam requiem,
sempiternam requiem.
Pie Jesu, Jesu, pie Jesu Domine,
dona eis, dona eis,
sempiternam requiem, sempiternam requiem.
4 lis 2011
2 lis 2011
żadnej nadziei
Sorrow stay
Sorrow stay, lend true repentant tears,
To a woeful wretched wight,
Hence, despair with thy tormenting fears:
O do not my poor heart affright.
Pity, help now or never,
Mark me not to endless pain,
Alas I am condemned ever,
No hope, no help there doth remain,
But down, down, down, down I fall,
Down and arise I never shall.
Muzyka John Dowland
Śpiewa Andreas Scholl
27 paź 2011
Aleksandra Kurzak w roli Łucji z Lammermoor
21, 23 i 25 października Łucję z Lammermoor w reżyserii Michała Znanieckiego specjalnie dla niej wznowiła Opera Narodowa w Warszawie. Mogłam więc i ja posłuchać "jej głosu i talentu sięgającego stratosfery", jak napisano w Newsweeku. Tak było rzeczywiście.
Libretto opery Donizettiego opiera się na powieści Waltera Scotta Narzeczona z Lammermoor. Tytułowa Łucja zakochuje się z wzajemnością w Edgardzie. Oboje jednak należą do rodów będących ze sobą w konflikcie, ich miłość jest więc zakazana. Mimo to Edgardo gotów jest w imię miłości wyrzec się zemsty. Do zgody nie zamierza jednak dopuścić brat Łucji, Enrico, który dodatkowo zagrożony utratą majątku zamierza wydać siostrę za mąż za lorda Artura Bucklawa. Stosując emocjonalny szantaż oraz oszustwo (podrobiony list mający wzbudzić w Łucji przekonanie o niewierności Edgarda) Enrico zmusza Łucję do poślubienia Artura. W tym jednak momencie wkracza na scenę Edgardo i zrozpaczona Łucja zdaje sobie sprawę, że została perfidnie oszukana. O oszustwie nie dowiaduje się jednak Edgardo, który odchodzi w przekonaniu, że Łucja go zdradziła. Załamana Łucja zabija w łożu Artura, a następnie popada w szaleństwo, podczas którego przeżywa wizję ślubu z Edgardem, a następnie żegna się z nim i umiera. Edgardo słyszy żałobny płacz i dzwony, dowiaduje się, że Łucja umarła i w rozpaczy popełnia samobójstwo. Tragedia totalna.
Partia Łucji jest jedną z najpiękniejszych partii sopranowych, a jej wykonanie stanowi nie lada wyzwanie. Scena szaleństwa, rozpięta między trzema pełnymi trudnych koloraturowych wariacji ariami (Il dolce suono, Ardon gli incensi, Spargi d`amaro pianto), wymaga od wykonawczyni dwudziestominutowego wysiłku głosowego i aktorskiego pełnego napięcia i emocji. Skalę talentu Aleksandry Kurzak można docenić, gdy się zestawi liryczną arię z pierwszego aktu Regnava de silenzio właśnie ze sceną końcową: od pełnego liryzmu wyznania, opisu nierealnego widzenia, do kumulacji dramatycznych przeżyć i pożegnania z życiem. Od pierwszego wejścia jej głos całkowicie wypełnił scenę i bez reszty się w nim zatopiłam. Do tego stopnia, że nawet nie za bardzo pamiętam, jak śpiewali pozostali wykonawcy. W każdym razie nie odbiegali rażąco poziomem od niewątpliwej gwiazdy, jaką była Aleksandra Kurzak.
Na pewno uwagę zwracał Artur Ruciński jako Enrico, podły i wyrachowany brat Łucji. Zdecydowanie umiał przekonać do zawiłości mrocznej natury kreowanej postaci. Francesco Demuro w partii Edgarda wydal mi się zbyt gwiazdorski, choć niewątpliwie dysponuje dość ciekawym głosem.
Reżyserska i scenograficzna wizja Michała Znanieckiego wzbudziła wiele kontrowersji. Za nieuzasadnione uznawano pokazanie ogrodu z lotu ptaka na pionowej ścianie, po której poruszali się kaskaderzy, odwrócenie zamku do góry nogami, z żyrandolem wyrastającym z podłogi i gotyckimi oknami zwróconymi ostrołukowymi zwieńczeniami w dół. Osobiście nie miałam problemu z zaakceptowaniem tych pomysłów. Przyjęłam je z całym dobrodziejstwem inwentarza jako ciekawą próbę zilustrowania przeżyć wewnętrznych bohaterki. Tym bardziej, że realizacja nie raziła, tak częstą ostatnio konwencją, absurdalnego unowocześniania na siłę, wprowadzania elementów i gadżetów rodem z science-fiction (jak to było w przypadku "Trojan" Berlioza). Kostiumy, mimo że niezupełnie z epoki, zachowały jednak klasyczny wzór. Za atrakcję można uznać wspomnianych kaskaderów (np. rybak w łódce, która zwisa za oknem niejako "z nieba", ponieważ, zgodnie z konwencją całej sceny, na górze znajduje się jezioro, a niebo i chmury są w dole) oraz żywe zwierzęta - psy w scenie powrotu z polowania.
Niemniej największym walorem spektaklu był udział Aleksandry Kurzak, sopranistki, która już zdobyła takie światowe sceny jak La Scala, Metropolitan Opera, Staatsoper w Wiedniu, Covent Garden w Londynie i inne. A w tym roku ukazała się jej debiutancka płyta Gioia w jednej z największych firm fonograficznych DECCA. Aleksandra Kurzak jest pierwszą polską śpiewaczką, z którą DECCA podpisała kontrakt. W jednym z wywiadów artystka zdradziła, że kontrakt obejmuje cztery płyty, można więc liczyć, że wkrótce ukażą się kolejne.
Gaetano Donizetti - Łucja z Lammermoor
obsada:
Lord Enrico Ashton - Artur Ruciński
Miss Lucia Ashton - Aleksandra Kurzak
Sir Edgardo di Ravenswood - Francesco Demuro
Lord Arturo Bucklaw - Pvlo Tolstoy
Raimondo Bidebent - Rafał Siwek
Alisa - Magdalena Idzik
Normanno - Mateusz Zajdel
oraz:
Chór i orkiestra Opery narodowej
solo na flecie - Agnieszka Prosowska-Iwicka
Dyrygent - Keri-Lynn Wilson
Reżyseria i scenografia - Michał Znaniecki
Kostiumy Franca Squarciapino
21,23, 25 października 2011 r.
(premiera 30 marca 2008)
15 paź 2011
10 paź 2011
Kiedy zatrzymał się czas
Co to jest opera?
To jest takie coś, co zaczyna się o siódmej, a kiedy po trzech godzinach patrzysz na zegarek, jest siódma dwadzieścia.
Stary dowcip, często powtarzany zwłaszcza przez tych, którzy na operze nigdy nie byli. W rzeczywistości jest całkiem odwrotnie.
W ostatni piątek, 7 października, wreszcie, choć nie bez pewnych komunikacyjnych perturbacji, ze swoimi Muzykami z Luwru wraz z doborową obsadą siedmiorga śpiewaków Marc Minkowski przywiózł Alcynę Händla.
Od pierwszego taktu Uwertury po ostatnie chóralne Dopo tante amare pene czas płynął zupełnie inaczej, a przy tym obfitując w niezwykłe doznania. Teoretycznie wiedziałam, na co jadę, kogo zobaczę i usłyszę w Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie. Nie spodziewałam się jednak, że usłyszę aktualnie najlepsze wykonanie tej opery na świecie i że będzie ono niepowtarzalne, ponieważ nienagrywane. Słowem, że będę świadkiem WYDARZENIA.
Ta "czarodziejska" opera z 1735 roku, mówiąc językiem współczesnym, jest zbiorem hitów, które mają w swoim repertuarze największe śpiewaczki i najwięksi śpiewacy. Händel sprawiedliwie obdzielił postacie popisowymi ariami, które lecą jedna za drugą, nie dając słuchaczom czasu na wytchnienie. Tak też było w Krakowie, tym bardziej, że Minkowski nie pozwalał na dłuższe przerwy niż wymuszały oklaski zachwyconej publiczności. A publiczność biła brawo po niemal każdej arii i to wcale nie z nudów. Po prostu nie można było pozostać obojętnym, kiedy Alcyna-Inga Kalna żali się, że Ruggiero już nie patrzy na nią z zachwytem, jak dawniej (Si, non quella, non piu bella), albo kiedy Morgana-Veronica Cangemi od pierwszego wejrzenia ulega urokowi Ricciarda (Tornami a vagheggiar).
Po pierwszych, na razie jeszcze niemal sielankowych nastrojach aktu I, następują zdarzenia coraz bardziej dramatyczne, relacje między bohaterami się komplikują, niektórzy zaś ujawniają prawdziwą tożsamość. Ricciardo okazuje się przebraną Bradamante, która przybywa na wyspę Alcyny odzyskać ukochanego Ruggiera. O, ale Bradamante-Romina Basso ma w sobie temperament i duszę rycerską, więc potrafi z fantastyczną siłą wyśpiewać chęć zemsty na wiarołomnym kochanku (Vorei vendicarmi del perfido cor). Tymczasem Ruggiero-Ann Hallenberg jest w rozterce: obie go kochają? Którą wybrać? A może to jakieś oszustwo i lepiej poczekać? (Mi lusinga il dolce affetto) Kiedy w końcu dociera do niego, że padł ofiarą czarów Alcyny, wstępuje w niego duch bojowy - Sta nell`ircana. Alcyna-Inga Kalna nie podda się tak łatwo, jest przecież czarownicą. Najpierw w rozpaczy przeklina Ruggiera (Ah! Ruggiero crudel), potem wzywa duchy, a by dokonać zemsty (Ombre pallide). Nawet w obliczu klęski, kiedy okazuje się, że straciła czarodziejską moc, potrafi zagrozić mu okrutną śmiercią (Ma quando tornerai). Jednak los Alcyny został przesądzony, jej królestwo upada, dawni kochankowie zamienieni w skały, drzewa i bestie odzyskują ludzką postać i szczęśliwie wracają do świata żywych.
W operze Händla nie ma postaci nieważnych i niedopracowanych. Nawet Oberto, poszukujący swojego ojca zaczarowanego przez władczynię wyspy, otrzymał trudną i błyskotliwą arię (Barbara! Io ben lo so), z którą polska młoda śpiewaczka Jolanta Kowalska świetnie sobie poradziła wywołując aplauz. Dwaj mężczyźni w obsadzie: Emiliano Gonzalez Toro (Oronte) oraz Luca Tittoto (Melisso) również wokalnie stanęli na wysokości zadania. Krakowska Alcyna po prostu nie miała słabych punktów - Marc Minkowski to najwyższej klasy specjalista od opery barokowej. Założony i prowadzony przez niego zespół Les Musiciens du Louvre-Grenoble prezentuje niedościgłe wykonawcze mistrzostwo, co jeszcze dodatkowo podkreśliły dwie solówki: skrzypcowa i wiolonczelowa (towarzyszące ariom), których brzmienie wyciskało niektórym łzy z oczu. Sam dyrygent zaś nie tylko w doskonały sposób interpretuje partyturę i prowadzi orkiestrę czasem jednym ruchem palca, jednym mrugnięciem. W niewymuszony sposób panuje nad całością wykonania, uważny wobec śpiewaków, czuwa nad każdym dźwiękiem i podąża za koloraturą.
Koncertowa konwencja nie pozwoliła na reżyserię z całym właściwym operze przepychem scenograficznym. Nie przeszkodziło to jednak wprowadzeniu elementów teatralnej umowności, w której tekturowy rulon raz udawał czarodziejską różdżkę, a innym razem magiczną urnę. Ann Hallenberg (Ruggiero) i Jolanta Kowalska (Oberto) śpiewające od początku do końca partie męskie dostosowały stroje do granych postaci: wystąpiły w spodniach i nieco bardziej strojnych żakietach. Kowalska nawet fryzurą ucharakteryzowała się na młodziutkiego chłopca. Śpiewacy, stosownie do scen, zajmowali miejsca na sofach stojących po bokach orkiestry bądź schodzili za kulisy. Śpiewali nie tylko do publiczności, ale i do siebie nawzajem, do partnerów, zgodnie z treścią libretta, nie unikając przy tym aktorskiej interpretacji. Inga Kalna (Alcyna) była tak przekonująca, że chociaż jest to postać negatywna, było mi jej żal i autentycznie wzruszyła mnie swoją rozpaczą porzuconej kochanki. I rozumiem jej desperację, w której posuwa się do szantażu wobec uciekającego Ruggiera. Romina Basso pokazała miotające jej bohaterką (Bradamante) sprzeczne uczucia miłości i nienawiści do zdradzieckiego ukochanego. Całkowitą przemianę bohatera od zniewieściałego kochanka do rycerskiego wojownika wyraziła Ann Hallenberg jako Ruggiero. Obie: Basso i Hallenberg z każdym pojawieniem się na scenie wprost przykuwały uwagę i elektryzowały swoimi głosami. Każda aria od początku do końca została zaśpiewana w sposób doskonały.
Alcyna w Krakowie była wydarzeniem niepowtarzalnym i niezwykłym. Nic dziwnego, skoro Marc Minkowski zgromadził międzynarodową obsadę wykonawców światowej klasy, sam zresztą do nich należąc. Koło mnie siedziała para, która specjalnie na to wydarzenie przyleciała z Paryża. Inni przejechali setki kilometrów z różnych miejsc w Polsce. Warto było!
Co to jest opera?
Jest to takie coś, co zaczyna się o dwudziestej, a kiedy po dwudziestu minutach patrzysz na zegarek, jest już po północy.
Georg Friedrich Händel - Alcina, opera w trzech aktach
Obsada:
Alcina - Inga Kalna, sopran
Morgana - Veronica Cangemi, sopran
Ruggiero - Ann Hallenberg, mezzosopran
Bradamante - Romina Basso, mezzosopran
Oberto - Jolanta Kowalska, sopran
Oronte - Emiliano Gonzalez Toro, tenor
Melisso - Luca Tittoto, bas
Les Musiciens du Louvre-Grenoble
Capella Cracoviensis Vocal Ensemble
Marc Minkowski - dyrygent
7 października 2011 r.
Filharmonia im. Karola Szymanowskiego, Kraków
Festiwal Opera Rara
Festiwal Opera Rara
9 paź 2011
4 paź 2011
19 wrz 2011
13 wrz 2011
Mi lusinga il dolce affetto
Händel, Alcine (premiera 1735 r.), Mi lusinga il dolce affetto (aria Ruggiero)
12 wrz 2011
8 wrz 2011
6 wrz 2011
30 sie 2011
29 sie 2011
Francis Wheen - "Jak brednie podbiły świat"
Początek
trudny do przebrnięcia, bo polityka i pieniądze, upadek i powstawanie rządów i
wielka finansjera, giełdy, akcje, obligacje, trusty... odstręczające dla mnie,
humanistki z zamiłowania i
wykształcenia, zagadnienia. Więc
zmuszałam się. Choć w sumie całość bardzo pouczająca. Jako przykład jednej z
tytułowych bredni autor podaje karierę niejakiej Jeane Kirkpatrick, której
rozróżnienie dyktatur autorytarnych (prawicowych) i totalitarnych
(komunistycznych) było podstawą wspierania przez administrację Reagana reżimów
w Salwadorze i innych krajach Ameryki Środkowej i Południowej. Za dobrą monetę
i właściwą miarę oceny poglądów Kirkpatrick autor przyjmuje krytyczny głos Washington Post, który zwraca uwagę, że
powołuje się ona na poglądy Thomasa Hobbesa, nieżyjącego od trzystu lat
Anglika. Jest w tym trochę niekonsekwencji, bo sam Wheen za punkt wyjścia
swojej krytyki współczesnego antyracjonalizmu przyjmuje osiągnięcia oświecenia,
a więc dorobek myślowy szeregu dawno nieżyjących filozofów: Kanta, Locke`a,
Woltera i innych.
Kant swoim prawo moralne we mnie w gruncie rzeczy
wszystko zsubiektywizował, a zwłaszcza etyczną postawę człowieka. Nie bardzo
się to zgadza z postulatem rzetelności, naukowości, obiektywności wobec prawdy,
bo jednak Wheen jest przekonany, że takowa, niezależna od ludzkiego widzimisię,
istnieje. Dlaczego nie sięga do Kartezjusza? To on przecież położył podwaliny
pod współczesny racjonalizm. Czyżby dlatego, że w gruncie rzeczy Kartezjusz nie
monopolizował rozumu jako omnia potentia, jak pisze Gesche w Przeznaczeniu: Kartezjusz nie ma w
sobie nic ze sceptyka. Zwątpienie służy – jego zdaniem – właśnie do tego, by
zapewnić prawdę wbrew temu, co mogłoby utrudnić albo wypaczyć do niej dostęp.
Zwątpienie nie jest celem samo w sobie, lecz prowadzi do ustalenia drogi do
prawdy. Dla Kartezjusza zwątpienie może wręcz prowadzić do Boga: jeśli wątpię w
moje zmysły i w mój rozum, to czyż nie dlatego, że mam świadomość, iż istnieje
absolutna Prawda?
Jedno trzeba przyznać: język ma Wheen
dosadny. Nie waha się przy nazwiskach przedstawicieli wielkiej amerykańskiej
finansjery i obok najbardziej niedorzecznych jego zdaniem utopii postawić
takich określeń, jak: odpychający, nieznośny, samochwała, obmierzły, a nawet
kretyński. Rozprawia się w ten sposób z, jak to określił, niebeletrystycznymi
bestsellerami w rodzaju: 7 nawyków
skutecznego działania, Jednominutowy menedżer, pisanych na wzór pierwszej,
która zapoczątkowała całą lawinę – Poszukiwanie
doskonałości w biznesie Thomasa Petersa. W gruncie rzeczy żadna z tych
książek nie prezentuje niczego nowego ani odkrywczego, za to na różne sposoby
udowadniają, że chciwość jest dobra. Dla tych natomiast, którym droga do
kariery menedżerskiej jednak nie jest pisana, poradniki życiowe typu: Balsam dla duszy, Drogą mniej uczęszczaną czy
Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus. Ta
ostatnia pozycja to niemal biblia felietonistów i felietonistek kolorowych
magazynów dla kobiet. Wheen szczególnie
„znęca się” nad niejakim Deepakiem Choprą, który po wystąpieniu w programie
Oprah Winfrey z dnia na dzień stał się autorem bestsellera i autorytetem od
mieszania magiczno-pogańsko-chrześcijańsko-hinduskich mądrości mitów w celu przedłużenia życia. I
spragnieni nieśmiertelności oraz szczęścia niedouczeni frustraci poszli za
głosem byłego endokrynologa, któremu przynoszą 8 mln dolarów rocznie dochodu.
Zarówno próżni potentaci finansowi,
jak i holistyczni hipisi znajdą w pochlebstwach Chopry coś dla siebie („jesteś
z natury doskonały”) – pisze Wheen. - (...) Ponieważ zbieramy to, co
zasialiśmy, zarówno zdrowie, jak i bogactwo są w znacznej mierze naszym
wytworem. Zgodnie z tą logiką ad absurdum
Chopra dowodzi, że ludzie starzeją się i umierają, ponieważ widzą, że
dzieje się to z innymi. Starzenie to tylko wyuczone zachowanie. Ta złota myśl
wywarła tak wielkie wrażenie na Demi Moore, że aktorka mianowała Choprę swoim
osobistym guru. Mam nadzieję, że dzięki jego naukom dożyję nawet do 130 lat –
oznajmiła. Sam Chopra jest ostrożniejszy, ocenia, że przekroczy setkę.
Pozostaje tajemnicą, dlaczego formuła długowieczności zawiodła w przypadku
księżnej Diany, która na krótko przed śmiercią spożyła lunch w towarzystwie
amerykańskiego guru.
Wheen
do wyznawców Chopry zalicza Michaela Milkena, Michaela Jacksona (czyżby pod
wpływem Chopry zrobił z siebie trupa za życia?), Elizabeth Taylor, Winonę
Ryder, Debrę Winger, Madonnę, Michaiła Gorbaczowa, Hilary Clinton i Donnę
Karan. Chopra dostarcza sławnym ludziom – i nie tylko im – metafizycznego
usprawiedliwienia dla egoizmu. Nie wymaga żadnych wysiłków ani poświęceń: Ci,
którzy odnieśli w życiu wielki sukces, są z natury bardzo duchowymi ludźmi
[...]. Bogactwo to nasz przyrodzony stan. I zgodnie z ta maksymą „przemysł
samodoskonalenia”, stworzony przez wszelakiej maści „Choprów”, wart jest 2,48
miliarda dolarów.
Inne źródło dochodów z
produkowania chwytliwych bzdur to czarnowidztwo. Tutaj Wheen nie omieszkał
wyżyć się na Fukuyamie i jego Końcu
historii. Dosłownie, bo jak ocenić takie podsumowanie: Po upadku komunizmu
nastąpiła erupcja wielkich uniwersalnych teorii, których refleksyjność
pozostawała w odwrotnej proporcji do ich reclame.
Można było odnieść wrażenie, że polityczni decydenci i analitycy zgłaszają
zapotrzebowanie na iście kretyńskie uproszczenia. W ślady Fukuyamy poszedł
wkrótce jego nauczyciel z Harvardu, Samuel Huntington. Jego agitacja za rynkiem
Wielkich Idei – teoria globalnego chaosu – tak przypominała reklamiarstwo
Fukuyamy, że nasuwało się pytanie, czy obaj nie ukończyli przypadkiem tego
samego kursu korespondencyjnego Jak stać się
współczesnym politycznym guru po trzech łatwych lekcjach. Ostatecznie
między koncepcjami Fukuyamy i Huntingtona Wheen dostrzega zasadnicze różnice,
nie zmienia to faktu, że ocena obu jest podobna.
Interesujące
są spostrzeżenia o tym, jak bezkrytyczne posługiwanie się jedną metodą opisu we
wszystkim i do wszystkiego prowadzi do absurdów z pełną powagą wygłaszanych w
środowiskach naukowych. Luce Irigaray z feministycznego punku widzenia stwierdza,
że wzór E= mc2 jest seksistowski, z kolei „matematyczne” wzory
Lacana mają rzekomo wprowadzić naukowe metody postmodernistycznej dekonstrukcji
nawet w odniesieniu do męskiego członka, który można opisać jako pierwiastek
drugiego stopnia z minus jeden. To takie śmieszne, że aż chce się płakać, że
tym podobne teorie są przedmiotem uniwersyteckich badań i częścią programu
studiów w wielu uczelniach o najwyższej renomie.
Autor bezpardonowo rozprawia
się z bzdurami w polityce i nauce współczesnej, czemu trzeba z ochotą
przyklasnąć. Jednak doświadczenie wiary religijnej stawia na równi z takimi
nonsensami jak to, że Ziemia jest płaska, a gwiazdy to wianek z kwiatków. Jakkolwiek
jestem sceptyczna co do odwiedzin UFO, niemniej nie odrzucam, z bałwochwalczą
wiarą w możliwości rozumu, istnienia „rzeczy, o których się nie śniło
filozofom”. Chodzi o to, że Wheen daje wyraz przekonaniu, że co jest niepojęte dla rozumu, nie istnieje. Nie podpisałabym
się pod taką deklaracją. Za bardzo trąci pychą.
Wheen dostrzega i krytykuje luki w myśleniu,
uproszczenia i zmyślenia, ale i sam nie jest od nich wolny. W odpowiedzi
na zarzuty stawiane oświeceniu przez Gray`a i MacIntyre`a, że jest
odpowiedzialne za fanatyzm i terror rewolucji francuskiej, hitlerowskie komory
gazowe i sowiecki Gułag, twierdzi, powołując się na Roberta Darntona, że philosophes żyli w kosmopolitycznej Republice Słowa,
która nie miała ani granic, ani policji, więc nie może odpowiadać za czyny
Hitlera, który był fanatycznym nacjonalistą. Tymczasem cała książka Wheena jest
o tym, że ktoś wymyśla sobie jakąś brednię, puszcza w obieg w Republice Słowa, a ktoś inny w nią
wierzy i realizuje w prawdziwym życiu. No i mamy takie chiromancje,
kartomancje, dzieci kwiaty, New Age, urynoterapie, nitki od złego uroku na
rączkach niemowlaków, rytualne samobójstwa, samochody pułapki, zamachy
terrorystyczne... Wszystko ma swój początek w pomyśle i słowie.
Mimo
tych nieścisłości, wynikających zapewne z ogromnej żarliwości autora, książkę
Wheena przyjemnie się czyta chociażby ze względu na cięty i dowcipny język.
Omawiając zawirowania w angielskiej polityce pisze: Czym była owa Trzecia
Droga? Nikt nie wiedział. Plasowała się gdzieś między Drugim Przyjściem a
Czwartym Wymiarem. Albo: Wywody Giddensa o kwadraturze koła tak zainspirowały
Tony`ego Blaira, że zasiadł i napisał własny traktat. Bardzo to zabawne, ale
taką samą metodę opisu można równie dobrze zastosować do jego wywodów, np.
Wheen tak uparcie doszukuje się prawicowych koncepcji w polityce współczesnych
odłamów lewicowych, że ostatecznie wychodzi na to, iż jedynym lewicowcem
czystej krwi i przekonań jest on sam.
Dwa ostatnie rozdziały książki
Wheena porażają desperacką, niemal rozpaczliwą krytyką ekspansji
kapitalistycznych koncepcji ekonomicznych na kraje Trzeciego Świata, w których
na skutek tego zwiększa się bieda mierzona nie tylko dochodem na jednego
mieszkańca, ale niedostępnością zasobów żywnościowych, oświaty i opieki
zdrowotnej; pogłębia się rozziew między bogatymi a biednymi krajami. Nic się
nie zmienia, a raczej zmienia, ale na gorsze. Tekst zionie fatalizmem, który
przypomina diagnozy Marksa i Engelsa o nieuchronności walki klas, zwłaszcza że
autor cytuje Manifest komunistyczny z
1848 roku jako argument za potępieniem w czambuł wszelkich modeli współczesnej
globalizującej się gospodarki, której symbolami są McDonald`s, Microsoft, MFW i
Bank Światowy.
W
ostatnim rozdziale autor zamierzał niejako zebrać wszystko do kupy i
sformułować podsumowanie całości, co jednak niebezpiecznie przypomina wyśmianą przez niego na początku książki Teorię Wszystkiego. Rozdział zaczyna się od,
kolejnej już, krytyki absurdów w sferze bankowo-finansowo-ekonomicznej, a
kończy analizą przyczyn (których zresztą tak wyraźnie nie wskazuje) islamskiego
terroryzmu. Tym razem dużo uwagi poświęcone zostało e-biznesowi, zauroczeniom
rzekomą rewolucyjnością rozwiązań firm działających w internecie (okazuje się,
że niektóre istniały tylko w wirtualnym świecie, włącznie z dochodami i
aktywami). W skrócie rzecz sprowadza się do tego, że akcje tych firm były
wielokrotnie przeszacowane, tworzył się maniakalny i histeryczny popyt na
akcje, za którymi nie szły realne zyski – wszystko było palcem na wodzie, a
właściwie myszką po ekranie pisane, co w konsekwencji doprowadzało do
bankructwa firm i nędzy nieświadomych niczego nabitych w butelkę udziałowców.
Kwintesencją
irracjonalnego entuzjazmu dla tego typu praktyk jest dla Wheena koncepcja ekonomii w stanie nieważkości sformułowana przez Charlesa Leadbeatera w
książce pt. Jak żyć nie wiadomo za co. Wielu
guru e-biznesu (Wheen powołuje się tu na Petera Druckera, według którego ludzie używają słowa „guru” tylko dlatego, że słowo
„szarlatan” jest za długie) było mistrzami realizacji hasła z tytułu
książki, co kończyło się często ogólnoświatową katastrofą. Przykładem jest
międzynarodowy koncern energetyczny Enron, o którego krachu głośno było przed
kilku laty w mediach. Intrygujące jest spostrzeżenie Wheena, że absurdalne
pomysły ekonomiczne zostały przez głosicieli
ewangelii dotcomów uprawomocnione powoływaniem się na teorię Thomasa Kuhna,
który w Strukturze rewolucji naukowych dowodził,
że postęp w nauce nie następuje podczas procesu stopniowego przyrostu wiedzy,
ale poprzez ogromne skoki, jakich dokonują uczeni w rodzaju Galileusza czy
Einsteina. No więc to, co jest prawidłem w odniesieniu do postępu naukowego,
zostało uznane za równie prawdziwe w odniesieniu do praw ekonomicznych i stało
się: katastrofy giełdowe, bankructwa, załamanie rynków gospodarczych w wielu
państwach. Tylko że założyciele wielkich firm wiedzieli przecież, co się dzieje
i czym to grozi, dlatego w gorączce kupowania i sprzedawania nie chodziło o
to, czy firma ma dobry model gospodarczy, ale czy uda się jej akcje przekazać
jeszcze większemu frajerowi.
Rozdział
ostatni prawie w połowie wypełnia dobitna krytyka hipokryzji światopoglądowej
najbardziej znanego i najczęściej cytowanego współczesnego myśliciela – Noama
Chomsky`ego. Wheen nazywa go mistrzem
podwójnej buchalterii, gdy po 11 września 2001 r. doszedł do wniosku, że zgładzenie
3000 ludzi przez Al-Kaidę nie było tak straszliwym czynem, jak zbombardowanie
trzy lata wcześniej na rozkaz prezydenta Clintona fabryki farmaceutycznej w Sudanie
(wziętej omyłkowo za fabrykę broni chemicznej), gdzie zginął jeden ochroniarz.
Wypomniał mu też, jak długo bronił Pol Pota negując, jakoby mógł być ludobójcą
i zbrodniarzem. Noam Chomsky zawsze tłumaczył wątpliwości na korzyść antyamerykańskich reżimów, w rodzaju
reżimu Pol Pota czy Slobodana Miloševicia, uparcie bagatelizując skalę
uprawianego przez nich terroru i podając w wątpliwość nawet najstaranniej
zweryfikowane dowody.
Mimo
tylu krytycznych tyrad trudno odczytać poglądy samego autora, dla którego wzorem
mądrości jest Jefferson, autor Deklaracji Niepodległości i Statutu
Wolności Religijnych. I chociaż Wheen opowiada się za tolerancją i pluralizmem
religijnym, demokracją jako systemem politycznym, to przecież większość
wynaturzeń, jakie opisuje, miały miejsce w państwach demokratycznych, a jego wielokrotnie
ujawniane antykapitalistyczne urazy nie tłumaczą przyczyn ludzkiej głupoty. Nieodparcie
nasuwa się wniosek, że żyjemy w świecie, w którym to ona jest normą, a nie
rzadkie przykłady – w książce Wheena jeden! taki przykład: wspomniana Deklaracja
Niepodległości – posługiwania się rozumem. Być może właśnie Filozofia
głupoty Jacka Dobrowolskiego jest właściwszą diagnozą przyrodzonego stanu
ludzkiego umysłu. Zamiast się dziwić i zżymać, że wkoło nas tyle bzdurnych idei
zyskało renomę obowiązujących norm, należy się raczej zdumiewać, że mimo
wszystko w każdej epoce i w każdym czasie można natrafić na kilku mądrych
ludzi. To dopiero cud!
28 sie 2011
12 sie 2011
Poplenerowo
Plener Artystyczny ZNP w Tleniu
25 lipca - 5 sierpnia 2011
Na szczęście w drugim tygodniu zaczęło się przejaśniać, to i mniejsza frekwencja sprawiła, że temperatura dyskusji pod koniec nieco osłabła. A mnie wreszcie zaczęły przychodzić do głowy pomysły. Bo jakże to, być na plenerze i niczego nie stworzyć? Nawet nie zacząć? Więc zaczęłam, a nawet stworzyłam w całości nowe utwory, które tymczasem czekają na swoją kolej ujrzenia światła dziennego. I trochę wrażeń przywiozłam. Na przykład, że ludzie piszą o różnych rzeczach i w różny sposób i to jest pozytywne, bo najgorsze, co może się w sztuce przydarzyć, to urawniłowka. Niektórzy by tak chcieli: jak im się coś nie podoba, to deprecjonują wartość artystyczną, odrzucają jako sztukę, poezję. Mnie też nie wszystko się podobało, ale daję prawo konkretnemu twórcy tworzyć po swojemu, o ile prezentuje w miarę akceptowalny warsztat. Reszta to już licentia poetica. Najwyżej mnie nie zachwyca. Nie musi. Mogę wybrać co innego. Na przykład wsłuchiwanie się w szum rzeki czy podziwianie żywotności strzaskanego drzewa.
Widoki ze spaceru w Tleniu.
Drzewo rozpaczające - strzaskane i wypalone przez piorun. To może być inspiracja do stworzenia haigi.
W rezerwacie cisów
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia:-)
Zwieńczenie pleneru - Targi Artystyczne na Rynku w Tucholi
Moje natchnienie:-) herbata o operowej nazwie Madame Butterfly (kelnerka twierdziła, że to zielona; na moje oko i smak to jednak gatunek herbaty białej). Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. Bardzo dobra. I skuteczna,czego dowodem jest wiersz.
przywróć mnie życiu
przywróć mnie życiu
arią zawisłą nad skałą
jak trzepot kolibra
z czarnych grobowców Boscha
wyprowadź na światło
z filiżanki białej herbaty
spijam głos twój z daleka
Madame Butterfly
A na koniec utwór nagrodzony w plenerowym Konkursie Jednego Wiersza.
cała prawda
niestrudzeni w zapełnianiu
pustki
gromadzimy wrażenia
ruchliwość i czyny mają
świadczyć
żeśmy nie zmarnowali czasu
przeciętny żywot do
rozdysponowania
pomiędzy złudzenia i
konieczność
ile z niego dla szaleństw do
zatracenia
ile dla nadmuchanego egoizmu
ile na pogoń za reklamą raju
na ziemi
i doskonałością z fotoshopu
ile z niego dla robienia
pieniędzy
żeby było łatwiej i
sterylniej umierać
nam i przyszłym pokoleniom
nie marnujemy czasu na
głupstwa
wwiercając się w genetykę
bezczasu
a mimo to ani o krok nie
jesteśmy bliżej
celu
cała prawda i tak objawi się
kiedy staną wszystkie zegary
i zostaniemy bez niczego
niepodobni do siebie
nadzy
Subskrybuj:
Posty (Atom)