Lubelska Noc Kultury z 4. na 5. czerwca upłynęła mi przede
wszystkim w aurze muzycznej. Spośród wielu atrakcji – ponad 250 imprez – trzeba
się na coś zdecydować. Można wybierać pod kątem jak największego
zróżnicowania, a można postawić na
strumień doznań podobnych. Wybrałam to drugie – zanurzyłam się przede wszystkim
w świecie muzyki.
W Filharmonii Lubelskiej koncert kameralny kwintetu
instrumentów dętych blaszanych, czyli dwie trąbki, róg, puzon i tuba (momentami
jeszcze waltornie). Zespół w składzie: Krzysztof Bednarczyk, Mariusz Niepiekło,
Aleksander Szebesczyk, Andrzej Sienkiewicz i Arkadiusz Więdlak zaprezentowali
program od chorałów Bacha i Haendla poczynając, przez mazurki Chopina, po Peer
Gynta Griega i West side story Bernsteina. Słowem, od poważnej,
metafizycznej muzyki kontemplacyjnej po musicalowy przebój wszech czasów.
Jestem w stanie zaakceptować każdą z zaprezentowanych wersji, nawet pierwsza
część suity Griega pięknie zabrzmiała, ewokując baśniowy poranka świata Króla
Gór. Jednak Chopin na trąbkach to było dla mnie za wiele. Tyle czasu
poświęciłam, żeby w ogóle mazurki polubić,
zrozumieć (co mi się do dziś nie
udało), a tu taka rewolucja – mazurek Chopina na tubie?! Nie, dziękuję, wolę fortepian.
Następny w programie był koncert symfoniczny: Symfonia
g-moll Mozarta, V Symfonia Beethovena, Tańce połowieckie Borodina, I Symfonia
D-dur Mahlera, IX Symfonia Dwořaka, Ognisty ptak Strawińskiego – program
marzeń. Oczywiście nie były to utwory grane w całości, bo ten jeden koncert
zająłby całą noc. Jak zauważył Piotr Wijatkowski (dyrygent) V Symfonii
Beethovena nie trzeba zapowiadać, wszyscy ją znają (nawet jeśli o tym nie
wiedzą), natomiast niesamowita atmosfera I symfonii Tytan Mahlera, zwłaszcza części
III z wyrazistym rytmem, z jakimś takim ugrzęzłym, upiornym, ale i podniosłym
marszem żałobnym, sprawia, że czas - jak to możliwe tylko w muzyce – staje w
miejscu. Myślałam o samym Mahlerze i
jego niespełnionych nadziejach; myślałam
o poetach mordowanych przez zjadaczy chleba, o tym, że sprzeczne ciała zbija się aż
ćwiekiem i łzach potęgi drugiej. Tak, to musiało być sześć kontrabasów,
sześć wiolonczel i cała smyczkowa plejada, żeby wyrazić tytanicznego ducha
sprzeciwu.
Pół godziny później – greckie, ormiańskie, kaukaskie pieśni cerkiewne, modlitwy,
dziękczynienie: Pieśń wdzięczności zespołu Kairos w kościele pw. Św. Andrzeja
Boboli na Czechowie, który wystrojem i
architekturą świetnie nadaje się na miejsce takiego koncertu. Fantastyczne
zgranie męskich głosów, rewelacyjna gra na oryginalnych, egzotycznych
instrumentach (lutnia arabska, bębny
afrykańskie i arabskie), charyzmatyczny dyrygent (Borys Somerschaf) - słuchacze powędrowali za
śpiewem wprost w góry Kaukazu i azjatyckie stepy. Takich pieśni nie stworzy lud
osiadły, zasiedziały, nieruchawy… To są pieśni nomadów, wędrowców, pieśni
pielgrzymów. Słyszałam w nich kroki plemienia szukającego nowego miejsca na
swoje namioty, tupot stada owiec
pędzonego na wypas, szeroki oddech
wytchnienia pod nocnym niebem gwiazd.
Męski zespół wokalny Kairos jest na pewno wart poznania i
słuchania. Trzon repertuaru stanowią śpiewy cerkiewne oraz fragmenty liturgii
greckiej, ormiańskiej, gruzińskiej. Kairos jest między innymi laureatem
Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Cerkiewnej w Hajnówce. Podczas sobotniego
koncertu śpiew chóralny dopełniał niezwykły solista – Aszot Martirosjan –
rodowity Ormianin, śpiewak ludowy nagradzany na wielu festiwalach.
Trzy różne koncerty, różne rodzaje muzyki: od wirtuozowskiej
kameralistyki, poprzez symfoniczną przestrzeń (zwłaszcza u Mahlera), po
mistyczne wyciszenie. Tak minęła pierwsza połowa Lubelskiej Nocy Kultury. Czas
od północy do świtu to już inna bajka, w której znalazło się miejsce na poetycką
sztukę słowa, wystawę portretowej fotografii, pokazy sztukmistrzów, koncerty
etniczne, breakdance, przedzieranie się przez wielogłosowy tłum na deptaku,
nocne rodaków rozmowy i smakowanie aromatycznej kawy z cynamonem w Pożegnaniu
z Afryką oraz wielki finał w postaci świtu w nadbystrzyckim mieście.
W samym środku Lubelskiej Nocy Kultury
2 komentarze:
Peer Gynt Griega, bardzo to lubię.
Fajne imprezy macie, szkoda że daleko
Andrzeju, a nie masz przypadkiem bliżej do Krakowa? Tam też takie imprezy organizują, a nawet lepsze;-) W niedzielę była w Teatrze Słowackiego polska prapremiera opery "Orlando furioso" Vivaldiego w wersji koncertowej. Niestety, nie byłam :-( Za daleko:-(
Iwona
Prześlij komentarz