31 gru 2012

północ

północ
jeszcze doba
i minie rok

30 gru 2012

ulica rano

ulica rano
mroźne słońce
razi w oczy

26 gru 2012

poranek z Bachem

poranek z Bachem
drugi dzień Świąt
jeszcze pod śniegiem




Schlafe, mein Liebster (Śpij, Kochanie) - aria na alt z Weihnachtsoratorium Jana Sebastiana Bacha, część II - Kantata na drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia; śpiewa Anne Sofie von Otter

25 gru 2012

święta tuż tuż

święta tuż tuż
na ostatnim bazarze
krzywe jodełki

7 gru 2012

sypie

sypie
śnieg za oknem
na stolnicy mąka

2 gru 2012

poranny posiłek

poranny posiłek
rozpostarte skrzydła wron
nad pajdą chleba

28 lis 2012

Wokół maltańskiego krzyża - wystawa w Zamku Królewskim

      Do 13 stycznia 2013 r. w  Zamku Królewskim w Warszawie oglądać można wystawę Wokół maltańskiego krzyża prezentującą dzieje jednego z najstarszych zakonów rycerskich Europy, a zarazem jednej z najdłużej działającej europejskiej organizacji. Zakon Świętego Jana Jerozolimskiego, zwany popularnie joannitami lub szpitalnikami ustanowiony został oficjalnie 15 lutego 1113 r. bullą Piae Postulatio Voluntatis przez papieża Paschalisa II. Jak więc łatwo zauważyć, działalność joannitów trwa właściwie nieprzerwanie od 900 lat.    
      Błogosławieni Raymond du Puy (1083 - 1160) i Gerard założyli Zakon w celu opieki na pielgrzymami w Jerozolimie i prowadzenia dla nich hospicjum, za patrona obierając św. Jana Chrzciciela. Stąd też wśród eksponatów (wypożyczonych z Palazzo Magistrale i  Villa Magistrale w Rzymie oraz Muzeum Sztuk Pięknych, Biblioteki Narodowej i Pałacu Wielkiego Mistrza w La Valetcie na Malcie) są na przykład płaskorzeźby przedstawiające odciętą głowę Jana Chrzciciela na misie. Jedna z nich, wykonana z drewna (ok. 1400 r.) pochodzi z Łagowa Lubuskiego, gdzie do dzisiaj znajduje się zamek joannitów funkcjonujący jako hotel i atrakcja turystyczna.
      Do 1187 r. rezydencja wielkiego mistrza i główna siedziba znajdowała się w Jerozolimie. Od 1206 r. przekształcony z zakon rycerski rośnie w siłę stając się z czasem właściwie ponadnarodową organizacją z własnym państwem, niezależnym sądownictwem, własną monetą i armią.  Przez wieki siedziba Zakonu zmieniała się. W latach 1291 - 1309 joannici osiedlili się na Cyprze, następnie przez kolejne 200 lat panowali na Rodos (1309 - 1523). Stamtąd z kolei wygnani w 1530 r. przez Sulejmana Wspaniałego,  tureckiego sułtana, przez pewien czas byli bezdomni, aż cesarz Karol IV ofiarował im archipelag maltański. ówczesny mistrz L`lsle Adam na siedzibę wybrał Maltę, gdzie wzniesiono stolicę La Valetta. Zakon zbudował imperium z własnym sądownictwem, monetą, armią i okrętami, które wsławiły się między innymi w bitwie pod Lepanto. Na Malcie panowali przez kolejne 200 lat: 1571 - 1798 -  aż do wypędzenia ich stamtąd przez Napoleona. Ostatecznie w 1834 r. szpitalni zakonnicy osiedlili się w Rzymie, gdzie na Via Condotti 68 do dzisiaj znajduje się oficjalna siedziba Palazzo di Malta.
       O rycerskiej przeszłości joannitów świadczą zebrane na wystawie akcesoria uzbrojenia rycerskiego, hełmy z kryjącymi przyłbicami, pełna zbroja, biała broń, jak miecze, sztylety, rapiery i lewaki  (krótkie sztylety do trzymania w lewej dłoni, gdy prawa uzbrojona jest w rapier).  Swoją drogą, nie wiedziałam, że rapiery są takie długie; nie mierzyłam, ale chyba metr z górą. 
       Ciekawy był podział administracyjny zakonnych jednostek, które dzieliły się, podobnie jak w innych tego typu zakonach,  na komturie i przeoraty. Obok tego zaś funkcjonował podział na języki (langues), których było 7: Prowansja, Owernia, Francja, Włochy, Anglia, Aragonia, Niemcy. Z czasem wyodrębniono jeszcze język anglo-bawarski, w ramach którego efemerycznie funkcjonował też polski. 
       Ważnym wątkiem na wystawie jest oczywiście prezentacja obecności Zakonu na ziemiach polskich. Joannici pojawili się w Polsce bardzo szybko, bo już w 1154 r. sprowadził ich do Zagości i Boreszowej Henryk Sandomierski, na potwierdzenie czego można obejrzeć książęcy dokument nadający im włości. Najwięcej domów zakonnych powstawało na Śląsku i Pomorzu Zachodnim, co ilustrują stosowne mapki, np będąca w posiadaniu Zakonu mapa Śląska z 1561 r. Inna ważna siedzibą szpitalników w Polsce były Stwołowicze, gdzie w 1609 r. komandorię ufundował Mikołaj Karol Radziwiłł "Sierotka". Z kolei z dawnych rejestrach zakonnych z 1604 r. widnieje nazwisko Piotra Kochanowskiego, tłumacza Jerozolimy wyzwolonej Tassa. Najsłynniejszym polskim maltańczykiem był Bartłomiej Nowodworski (1552 - 1625), późniejszy komandor poznański. 
       W historii zakonu, dzisiaj funkcjonującego pod nazwą Suwerenny Rycerski Zakon Szpitalników św. Jana Jerozolimskiego, było 79 wielkich mistrzów. Od 2008 r. funkcję tę sprawuje Fra Matthew Festing, którego portret również można na wystawie zobaczyć. Zakon w swej działalności utrzymuje łączność z papieżem, zachowuje odrębne sądownictwo i posiada 90 przedstawicielstw dyplomatycznych. W poszczególnych krajach zaś funkcjonuje w odrębnych zgromadzeniach narodowych. 
       Po latach zaborów zebranie założycielskie Związku Polskich Kawalerów Maltańskich  miało miejsce 21 VI 1920 roku, a 27 czerwca 1927 r. związek otrzymał potwierdzenie rzymskiego Wielkiego magisterium specjalną bullą. 
        Obecnie na całym świecie Zakon liczy ponad 13 tysięcy członków (Kawalerowie i Damy), 80 tysięcy wolontariuszy, prowadzi 40 szpitali,  30 korpusów pogotowia oraz 110 domów specjalistycznej opieki szczególnie dla osób starszych. 
       Znak rozpoznawczy - krzyż maltański: biały o czterech równej długości ramionach i ośmiu krańcach, symbolizujących Osiem Błogosławieństw.



         
        
       

23 lis 2012

długa noc

długa noc
obok klawiatury
tabletka i kawa

19 lis 2012

Światło i mrok

      Echa czasu, premierowy spektakl baletowy w TWON 17 listopada zaliczam do udanych, choć nie wszystkie jego części prezentowały jednakowo wysoki poziom.  
       Rzecz składa się z trzech odrębnych baletów do całkowicie różnej muzyki, w różnych choreografiach. 
Część pierwszaCentury rolls do muzyki Johna Adamsa w choreografii Ashleya Page (zamówienie specjalne dla Polskiego Baletu Narodowego na premierę 17 listopada 2012)
Część drugaMoving rooms do muyzyki Alfreda Schnittkego i Henryka Mikołaja Góreckiego w choreografii Krzysztofa Pastora(światowa premiera 19 czerwca 2008)
Część trzeciaArtifact suite - choreografia Williama Forsythe`a do muzyki Johanna Sebastiana Bacha i Evy Crossman-Hecht (premiera światowa 15 września 2004)
        To właśnie część pierwsza nie zachwyciła wcale. Tancerze kręcą sie w kółko i kompletnie nic z tego nie wynika. Ja wiem, jest jakaś teoria, jakieś uzasadnienie, które choreograf wyłożył w wypowiedzi zamieszczonej w książeczce programowej, ale mnie to nie przekonuje. Nudne było. Kręcą się i kręcą, ponoć ma to być jakaś analogia do trybików w maszynie (?), do jazdy na rolkach (?), ale budowa trybików i ich funkcja w silniku też mnie nie interesują za bardzo. Duety były ciekawe, ale poza tym... czekałam na przerwę. Ale oklaski były, kwiaty, a jakże, też i zachwyt publiczności.
      Więcej obiecywałam sobie po części drugiej i nie zawiodłam się. Przede wszystkim rewelacyjna muzyka. Concerto grosso Alfreda Schnittkego to jednoale Koncert na klawesyn Góreckiego to już całkiem sam w sobie robi wrażenie. 
       Po raz kolejny zauważam, że pomysły Krzysztofa Pastora nie tylko mi się podobają, ale nawet głębiej do mnie trafiają i zapadają w pamięć. Dobór muzyki oczywiście ma tu niebagatelne znaczenie (ten Górecki! ), ale nie tylko. (Taniec w strugach deszczu Rubiego Pronkaz I przejdą deszcze... mam do dziś przed oczami.) Tym razem choreograf ustawił tancerzy na przestrzeni zgeometryzowanej: kwadratowe pola zarysowane górnym światłem, mniejsze lub większe, czasem się zmieniały, łączyły w jedną rozświetloną przestrzeń, a czasem tworzyły typową szachownicę z polami jasnymi i ciemnymi, a tancerze przemykali od narożnika do narożnika, przeskakując z jednych na drugie. Albo skupiali się w jednym większym jasnym polu, zewsząd otoczeni ciemnością. W przeciwieństwie do części pierwszej, Pastorowi udało się wydobyć z muzyki i w tańcu wyrazić różne emocje, którym bez problemu dałam się zawładnąć. No bo i sama muzyka, jak już wspomniałam, niosła w sobie i emocjonalność i kombinacje struktury, w przypadku Góreckiego, niemal bachowskie.   
       Oklaski znacznie większe, więcej okrzyków zachwytu, aplauz zasłużony.

      No a część trzecią - Artifact suite -  mogę określić jako genialną. O Chaconne z Partity nr 2 d-moll Bacha, do której Forsythe ułożył choreografię, pisać nie będę. Podobnie jak o Muzyce na fortepian solo Crossman-Hecht. Oba utwory trudne, perfekcyjne, dające ogromne możliwości. William Forsythe w sposób kongenialny zagrał je tancerzami. Przede wszystkim całość, mimo że pocięta, w części początkowej zwłaszcza, z zamierzonym hałasem spuszczaną kurtyną, z eksperymentatorsko wykorzystanym światłem padającym raz z góry, raz z boku, to znów z góry, to nieml znad samej podłogi, to z kolei ustawionym trójkami z jednej strony sceny, jest niesamowicie spójna. Widz się oczywiście nie spodziewa, co zobaczy na scenie po kolejnej odsłonie kurtyny, za każdym razem przyzwyczajając się do całkowicie przegrupowanego układu tancerzy, ale są one tak ściśle zestrojone z muzyką, że sprawiają wrażenie całkowicie naturalnych. 
       Kolejna sprawa to atmosfera tych układów, niezwykłość baletowego tańca całego corps de ballet, ustawionego geometrycznie, z trzech stron sceny, jak i w zwartej grupie, oraz duetów, solistów... właściwie to nie wiem, jak określić.  Ta geometryzacja kierowana, dyrygowana przez Inną Osobę (Magdalena Ciechowicz) w niesamowitym, odrealnionym, odczłowieczonym kostiumie i makijażu, upodobniającym ją do figury wsokowej lub mechanicznej lalki, jakiejś pozaziemskiej istoty, wywierała najmocniejsze wrażenie. Bardzo mroczne. W końcowej sekwencji, kiedy owa Inna Istota niemal wije się wzdłuż sceny, w gwałtownych aczkolwiek straszliwie falujących, animalistyczno-wężowych ruchach przemieszcza się na przód sceny, wrażenie niesamowitości było chyba najgłębsze i przerażające. Zachwycająco porzerażające. I to wcale nie jest oksymoron. 
      Na docenienie zasługuje też duet Maria Żuk i Vladimir Yaroshenko, którzy tak w części drugiej, jak i trzeciej zaprezentowali się widowiskowo. Rzecz dziwna, o ile w dwóch pierwszych częściach po popisowych partiach czy solistów, duetów czy całego zespołu rozlegały się brawa, w części trzeciej panowała cisza. Coraz głębsza cisza. Nawet właśnie ten duet nie wywołał reakcji, nawet solówka Maksima Woitiula (krótka zresztą, może nawet nie wszyscy ją zauważyli).
        O co chodzi? Nie jestem specjalistką we właściwym odczytywaniu cudzych emocji, zawsze mam z tym problem. Tym razem jednak miałam nieodparte wrażenie, że Artifact suite Williama Forsythe`a wprawiła publiczność w konsternację. Stąd ta straszna cisza i brak reakcji, jakby wszyscy, gdyby tylko mogli, chcieli uciec. 
        W takim razie ja jestem dziwna, albo się kompletnie nie znam, ale dla mnie to było wspaniałe, choć jeszcze nigdy żaden balet nie sprawiał wrażenia tak genialnie przerażającego. Mroczny, po prostu mroczny. I cudowny. Genialny?...


      Fragment Koncertu na klawesyn i orkiestrę Henryka Mikołaja Góreckiego, do którego Krzysztof Pastor ułożył choreografię Moving rooms.

16 lis 2012

Schaeffer na scenie BCK

        Bogusław Schaeffer z wielu względów jest postacią niezwykłą.  Kompozytor, muzykolog, autor książek, dramaturg, grafik, filozof i pedagog - umysłowość renesansowa. Pierwsze z nim zetknięcie dotyczyło muzyki, po prostu kupiłam jego książkę Kompozytorzy XX wieku. Sama jego twórczość kompozytorska wykracza daleko poza granice mojej percepcji i rozumienia, a on zresztą osobiście podzielił swoje kompozycje na: utwory eksperymentalne, lżejsze, poważne i utwory przyjemne, które ładnie brzmią. Moje ucho do pierwszej kategorii zalicza większość, a największy problem mam z kategorią ostatnią.
        Później pojawiły się dramaty, a przede wszystkim rewelacyjny monodram Scenariusz dla nie istniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego w wykonaniu Jana Peszka. Pamiętam, że wyszłam zachwycona gombrowiczowskim humorem sztuki i perfekcyjnym wykonaniem Peszka, dokonującego absurdalnych ewolucji akrobatycznych podczas występu. Ten sam duch Gombrowicza pojawia się w Scenariuszu dla teczech aktorów, napisanym dla Mikołaja i Andrzeja Grabowskich oraz Jana Peszka właśnie. Spektakl w ich wykonaniu jest do obejrzenia na YouTubie w całości oraz w kilkunstominutowych odcinkach. 
        Istotą Scenariusza jest jego improwizacyjność, co sprawia, że każda realizacja będzie inna. Toteż i wykonanie aktorów krakowskich: Marka Pysia i Macieja Ferlaka w reżyserii i z udziałem Piotra Warszawskiego, zaprezentowane 12 listopada na scenie Biłgorajskiego Centrum Kultury, zawiera szczegóły specyficzne obecne w dialogu, jak i w sposobie gry scenicznej. Niezwykłe jest jednak to, że tekst Schaeffera mim o upływu lat ponad pięćdziesięciu lat nadal jest starszliwie aktualny, a nawet bardziej aktualny niż kiedyś. 
       Kłopoty trzech postaci: Reżysera, Plastka i Muzyka, którzy usiłują się spotkać na omówienie i przygotowanie próby przedstawienia dostarczają co prawda dużo rozrywki w postaci zabawnych gagów, przerysowanych zachowań, językowego i sytuacyjnego dowcipu, ale poza tym obnażają miałkość umysłową i zawodową środowiska artystów, aktorów, pokazują ich małostkowe i ambicjonalne postawy. 
         Kiedy Reżyser usiłuje zmusić Aktorów do próby, gdy tymczasem oni najpierw wypierają się swoich pierwotnych zobowiązań jako Muzyk (twierdzący, ze nie będzie komponował do spektaklu, bo ani muzyka spektaklowi nie jest potrzebna, ani spektakl muzyce) i Plastyk (który z kolei oznajmia, że nie bedzie malował scenografii, bo poczuł w sobie talent do reżyserowania i zamierza stworzyć nową jakość teatralną w postaci scenicznego zilustrowania horoskopów), a potem jednego dialogu nie potrafią powtórzyć, możemy sie z tego śmiać, ale po chwili nasuwa się smutna refleksja o zaniku umiejętności komunikowania się miedzy ludźmi. Tu znowu wkracza absurdalna retrospekcja, jak to komunikowali się niegdyś nasi jaskiniowi przodkowie, odegrana przez Aktora, który miał być Malarzem, zakończona niedwuznacznymi propozycjami wobec Aktora/Muzyka i Reżysera, którzy ku uciesze publiczności salwują się ucieczką, gdy nagle śmiech zamiera, bo okazuje się, że problem jest bardziej złożony.  Ludzkość rozwinęła się cywilizacyjnie, ale czy umiemy się porozumiewać? Czy rozwój mowy zaowocował pogłębieniem komunikatywności, skoro bohaterowie spóźniają na spotkanie, nie mogąc ustalić terminu próby, ich cele są tak różne, że próba odbyć się nie może, co rusz skręcając w jakieś inne rejony ekspresji? No i co z tego, że w tle kulturowym pojawiają sie nazwiska Ionesco, Durenmatta, Geneta, Heideggera i innych, skoro chodzi tylko o jedno: który z nich się przeżył, a który przyciągnie publiczność.
        Dzisiejszego przeciętnego widza zapewne nie przyciągnąłby żaden z nich. Nie są ani znani, ani czytani. I dlatego Scenariusz jest tak boleśnie aktualny i, o dziwo, zgromadził pewną publiczność, jakkolwiek nie zapełnił sali.

11 lis 2012

list opadł

list opadł
w czarnych koronach sadu
czerwone jabłka

8 lis 2012

"Niebieskie trawy"



       Jest, ukazała się druga antologia naszych haiku  Niebieskie trawy, zawierający utwory  dwudziestu trzech Autorów: Andrzej Dembończyk (Zbrosławice), Teresa Grzywacz (Łuków), Robert Kania (Warszawa), Grażyna Kaźmierczak (Swarzędz), Krzysztof Kokot (Nowy Trag), Marek Kozubek (Żywiec), Magdalena Kuśmirek (Gdańsk), Artur Lewandowski (Sieradz), Agnieszka Malinowska (Mont-Saint-Aignan), Anna Mazurkiewicz (Chełm), Małgorzata Miksiewicz (Wrocław), Robert Bogusław Nowak (Wałbrzych), Halina Ewa Olszewska (Biłgoraj), Zuzanna Iro Orzeł (Tychy), Annma Tadjuideen Pakulska (Paris), Katarzyna Prędota (Nowy Dwór Mazowiecki), Agata Rak (Będzin), Karol Rosiak (Bydgoszcz), Bronisława Sibiga (Tychy), Iwona Danuta Startek (Biłgoraj), Irena Iris Szewczyk (Warszawa), Grażyna Werner (Halle),  Urszula Wielanowska (Kielce). Jak widać, jest nas już spora grupa osób i to nie tylko z Polski. To cieszy, że publikacja przyczyni się do popularyzacji wdzięcznej, choć wcale niełatwej formy poetyckiej, jaką jest haiku. Liczymy, że zyska ona tym samym nowych czytelników i pasjonatów. Tym razem tomik zawiera utwory wybrane tematycznie, związane z roślinami. Mimo pozornie ograniczonej tematyki, utwory są bardzo różnorodne, a większa liczba autorów, zapewnia bogactwo poetyckich mikrospojrzeń.
       Specjalne podziękowania należą się Krzysztofowi Kokotowi, który całą naszą rozsianą po Europie, jak widać, grupę mobilizował, przypominał o terminach, pośrednicząc  w kontaktach z wydawnictwem. Tomik istnieje dzięki jego inicjatywie i zaangażowaniu. A niebieskie trawy to my wszyscy.

Ponieważ zima tuż tuż, jako zapowiedź adekwatne do pory roku haiku z antologii:

otwarte okno
liście anginowca
zwinięte mrozem


Niebieskie trawy. Antologia haiku o roślinach. Wydawnictwo Kontekst, Poznań 2012.







7 lis 2012

i znowu deszcz

i znowu deszcz
zadzwoniły drobniaki
przy kasie

3 lis 2012

chwiejne płomienie

chwiejne płomienie
liście wciąż trzymają się
gałęzi

27 paź 2012

deszcze

deszcze
w krótkich chwilach pomiędzy
bieg po jabłka

22 paź 2012

biała noc

żaglowcem nocy płynę
przez ocean czarnych pól
spienionych mgłą
Droga Mleczna rozlała się po ziemi
bałamutną łagodnością bieli
po dzwonnicy wspina się maska
złotej pełni księżyca
bezpienne drzewa odlatują
w noc jak klucze żurawi
pod aureolą gwiazd
uginają się wiechy
manny wielkiej
co nie spadła z nieba
lecz wyrosła na miedzy

chodźmy mój Cieniu
przed nami
nie wiedzieć gdzie
kres


Iwona Startek, Poziom trawy. Wiersze, Biłgoraj 1997

18 paź 2012

tak los się splata

tak los się splata
niespodziewanie
z dwóch nici rozwianych
babiego lata

z wielu spotkań
tylko niektóre
jak błyszczące ostrze
przetaczają krew

zamyka się
bezszelestnie
powietrze za nami
gubiąc ślad

i tak los się rozplata
boleśnie

7 paź 2012

deszcz, deszcz, deszcz

deszcz, deszcz, deszcz
zachlapane do cna
puste chodniki

5 paź 2012

mgła

mgła
wyglądam przez okno
za czyimś głosem

18 wrz 2012

ścieżka wśród traw

ścieżka wśród traw
od źdźbła do źdźbła
babie lato

17 wrz 2012

minął tydzień

minął tydzień
czerwono i żółto
w zielonym gąszczu


13 wrz 2012

wrześniowe lato

wrześniowe lato
białe spodnie i bluzka
z krótkim rękawem

3 wrz 2012

Regionalnie

       Tak się złożyło, że w wakacyjnym jeszcze sierpniu zaliczyłam dwie regionalne imprezy, tudzież zwane jarmarkami, ale pod nazwami własnymi: Gryczaki 2012 (11-12 sierpnia) - które to przedsięwzięcie miało miejsce w Janowie Lubelskim i Jarmark Jagielloński (17-19 sierpnia) - w stolicy naszego województwa, Lublinie. Oba wydarzenia dwu- i trzydniowe; oba z wielkim rozmachem organizowane; oba tętniące rzeszą ludzi miejscowych i przyjezdnych.
      Gryczaki, czyli Festiwal Kaszy, odbywał się już po raz dziesiąty, można więc mówić o tradycji wpisanej w miejscowy folklor. Zgodnie z nazwą motywem przewodnim jest wszystko, co wiąże się z kaszą, zwłaszcza gryczaną, i najbardziej znanym regionalnym wyrobem kulinarnym - gryczanym pierogiem. Jest sporo przepisów na wykonanie tegoż specjału, ale po latach degustacji wszelkich i rozmów z gospodyniami doszłam do niepodważalnego wniosku: pierogów jest tyle rodzajów, ile kucharek. Naprawdę każda ma swoje własne pomysły, dodatki, specyficzne sposoby na uzyskanie niepowtarzalnego smaku. I na tym polega cała sztuka, żeby dopracować się, czasem metodą prób i błędów, własnej receptury. 
      Na Festiwalu Kaszy spotkałam się też z innym miejscowym wyrobem kulinarnym, jakim jest sernik z dodatkiem kaszy jaglanej. Naprawdę smaczny, polecam. Poza tym stałym elementem jest konkurs na najlepsze nalewki. O, tu to dopiero można sobie popróbować! Króluje nalewka pigwowa, ale są też inne, nie mniej ciekawe: sosnowe, malinowe,  agrestowe, cytrynowe, orzechowe, gruszkowe... Nie wymienię wszystkich. Nalewki oraz wypieki własnej produkcji biorą udział w corocznym konkursie na najlepszy regionalny produkt. Podobny konkurs też rozstrzyga się na najładniejszy regionalny stragan. 
      Prezentacjom wyrobów i konkursom towarzyszą koncerty, pokazy kulinarne (np. wyrabiania masła - kto z młodego pokolenia widział, jak się je wyrabia?), pokazy ginących zawodów. Każdy może znaleźć coś dla siebie i z roku na rok przybywa coraz więcej turystów czy przyjezdnych z bliższych i dalszych okolic. Moim stałym punktem programu jest zakup wiklinowego koszyka, za każdym razem w innym kształcie. Można też do woli posmakować i kupić różne miody: lipowe, gryczane, akacjowe, spadziowe, wrzosowe... jakie tylko pszczoły naniosą. Do tego wyroby z wosku czy pyłek kwiatowy. 
      Kto szuka, znajdzie wyroby gliniane, drewniane, ręcznie dzierganą biżuterię i  ozdoby, koronkowe obrusy i serwety, słomiane kapelusze... Na straganach są napisy, skąd kto przyjechał i jaką miejscowość reprezentuje, np. miody  z Pszczelej Woli, wiklina z Rudnika itp. Najgęściej zaś ustawione są z okolicznych wsi powiatu janowskiego.
      Lubelski Jarmark Jagielloński z kolei odbywał się w tym roku po raz szósty. Jest to wydarzenie o większym zasięgu i rozmachu, bowiem gromadzi wystawców nie tylko z Polski, ale też z Białorusi, Litwy i Ukrainy, takie są bowiem założenia organizacyjne. Na tegorocznym Jarmarku Jagiellońskim podobno zaprezentowało się 250 wystawców, rękodzielników, artystów ludowych z Polski, Litwy, Białorusi i Ukrainy.  Idea Jarmarku nawiązuje do dziejów Lublina jako miasta położonego na skrzyżowaniu szlaków handlowych i pograniczu kultur. Stąd też organizatorzy zapraszają nań nie tylko twórców z Polski, ale też wspomnianych wyżej krajów. Czego tutaj nie było?! Od wszelkiego rodzaju haftów, wyrobów dzierganych, wyszywanych, malowanych, przez wycinanki,  wiklinowe plecionki, koszyki, słomiane anioły i chodaki, wyroby kowalskie na oczach widzów wykuwane, tak samo naocznie lepione garnki, rzeźby, ceramika, po miody, mięsiwa, sery i pierogi św. Jacka.

Tutaj stragan huculski.

Symbolem jarmarku jest złota kura, która występowała w różnych postaciach:

wiklinowej

 
i żelaznej.

Jak to na Jarmarku bywa, słychać też muzykę.


Byli też kataryniarz z żywą papugą, dudziarz, gitarzyści i mnóstwo innych atrakcji. 

       Ale ja pojechałam właściwie na coś zupełnie innego. Na koncert panów tworzących zespół Monodia Polska, którzy śpiewali pieśni "o wieczności", religijne, żałobne, pogrzebowe.  Jak wyjaśnił założyciel zespołu, Adam Strug, były to pieśni bardzo stare, barokowe, XVII-wieczne szlachty łomżyńskiej, jak np.  długaśna ("sto trzydzieści" zwrotek jak zwykle mówię w takich przypadkach) Zegar bije. Bardzo refleksyjna, pouczająca. Zegar bije... wieczność nadchodzi... a ty wciąż zyjesz pogańsko... Inny utwór, bardzo ciekawy, Żegnam was - pieśń pogrzebowa, w której podmiotem jest zmarły żegnający się ze wszystkimi po kolei: z rodziną, przyjaciółmi, potem nawet z królami i książętami. Każda zwrotka zaczyna się kolejną godziną, a więc: bije pierwsza godzina... bije druga godzina... itd. aż do jedenastej, a po dwunastej nie ma już nic. Po drodze zaś zmarły zawodzi: żegnam was wszystkie elementa i powietrzne ptaszęta... Pieśni te zebrane zostały w śpiewniku z 1871 roku, z którego korzystają śpiewacy.
       Monodia Polska  w składzie sześcioosobowym wypełniła mocnym śpiewem przepiękne wnętrze zabytkowej Bazyliki OO. Dominikanów. Pan Strug usilnie zapraszał słuchaczy do wspólnego śpiewania, ale to naprawdę nie takie łatwe, gdyż panowie stosują technikę śpiewu ludowego, z charakterystycznym urywanym, zawieszonym wygłosem. Dlatego słuchając raczej podziwiałam współbrzmienie ich głosów rozprzestrzeniające się w kościelnych murach. Wedle różnych świadectw i przekazów, obecność Dominikanów w Lublinie  datuje się co najmniej od połowy XIII wieku.  Pierwotna budowla kościoła i klasztoru wzniesiona została w stylu gotyckim, następnie dobudowywana, rozbudowywana w stylu renesansowym, i potem neoklasycznym, stąd też i dzisiaj nazywa się kompleks klasztorny "lubelskim Wawelem".  Uwieczniłam parę perełek z wnętrza bazyliki.


 Fresk Sąd Ostateczny nad prezbiterium


 
Konfesjonał

 
Obraz upamiętniający odwrót Chmielnickiego w 1647 r spod Lublina


       Założyciel Monodii Polskiej, Adam Strug wydał pierwszą solową płytę, na której śpiewa własne kompozycje i teksty. Z tej płyty jedna piosenka, która bardzo przypadła mi do gustu, a myślę, że pasująca do tematyki wpisu:







27 sie 2012

Aforyzmy IV

Wolność to umiejętność nakładania sobie ograniczeń.

Nie chodzi o to, żeby iść własną drogą, ale o to, żeby w ogóle gdzieś dojść.

Kto słowem wojuje, nie słyszy głosu innych.

Dzień po dniu, z godziny na godzinę czas traci nas.

Czasy są takie, jacy ludzie.

Poprawny politycznie - nie ma własnego zdania.

Im mniej czasu przed nami, tym więcej zostało do zrobienia.

Tylko w tłumie można być całkowicie anonimowym. Nasze cztery ściany doskonale znają nas z imienia i nazwiska.

Kto się wypiął na przeszłość, nie potrafi stać prosto. 

Wokół każdego kwantu wiedzy tworzy się atomowy bąbel głupoty. 

26 sie 2012

od rana deszcz

od rana deszcz
na polnej drodze
dwa psy

zmiana pejzażu

zmiana pejzażu

na ścierniskach
bele słomy

18 sie 2012

sierpniowe noce

sierpniowe noce
gwiazdy gasną nad ranem
w kroplach rosy


sierpniowe noce
gwiazdy gasną
coraz później

15 sie 2012

Konkurs Eddiego - lato 2012

Moje konkursowe haiku:

na drugi brzeg
jak zaufać kamieniom 
w potoku

(czwarte miejsce)



wartki strumień
od stóp aż do zakrętu
ulga


8 sie 2012

rozstąpiły się

rozstąpiły się
z kilku dni gęste chmury
który to już świt?

7 sie 2012

urodzaj

urodzaj
pod ciężarem owoców
złamany konar


31 lip 2012

środek lata

środek lata
coraz głośniej
grają cykady

24 lip 2012

Polska literatura z polską muzyką w symbiozie



        Muzyka renesansu i początku XX wieku zakończyła 8. Festiwal Muzyki Polskiej w Krakowie, który dobywał się w dniach 13 – 21 lipca. Najpierw w Sali włoskiej Bazyliki OO. Franciszkanów zabrzmiały Psalmy Złotego Wieku Audite, gentes, a dwie godziny później w Filharmonii Krakowskiej zaprezentowana została wersja koncertowa Marii Romana Statkowskiego.
       Psalmy Złotego Wieku, czyli wybrane Psalmy biblijne z Psałterza Dawidów Jana Kochanowskiego z muzyką  Mikołaja Gomółki. Jan Kochanowski (1530 – 1584) przetłumaczył wszystkie 150 Psalmów i na jego prośbę muzykę do nich skomponował pięć lat młodszy, pochodzący z Sandomierza Mikołaj Gomółka (1535 – 1609?). Czarnoleski poeta ukończył s dzieło w 1579 roku i już w rok później Gomółka opublikował doń muzykę rozpisaną na cztery głosy.
       Kochanowski w swoim tłumaczeniu wspiął się na wyżyny renesansowej poezji, stosując bogactwo językowe i środków poetyckich, różne miary metryczne, wielość rozwiązań wersyfikacyjnych. Monotonię wyrównanego sylabizmu często przełamuje przerzutniami, eksklamacjami, apostrofami. Podkreśla się także ducha irenizmu, a dziś byśmy powiedzieli ekumenizmu tego tłumaczenia, dzięki czemu Psalmy mogły być śpiewane przez wyznawców różnych Kościołów ówczesnej Europy, nie tylko katolików, ale i protestantów. Prawdopodobnie bardzo szybko, być może nawet w tym samym 1580 roku pojawiło się kolejne, drugie wydanie Melodii na psałterz polski, co świadczy o popularności, jaką zyskały. Warto pamiętać, że jest to najstarsze znane opracowanie muzyczne całości Psalmów biblijnych.
       Mikołaj Gomółka dostosował linię melodyczną do specyfiki poetyckiej polszczyzny, uwzględniając w niej na przykład owe przerzutnie, zaburzające rytmikę języka. Oczywiście, nie w każdym przypadku było to możliwe, jednak widać, że język poetycki i muzyczny zostały tutaj ściśle zespolone, a nastrój konkretnego psalmu, radosny bądź smutny, dziękczynny bądź pochwalny,  pokutny bądź podniosły odzwierciedla się także w tonie muzycznym. Psalmy radosne utrzymane są w szybszym tempie i tanecznej rytmice, co w sobotnim koncercie szczególnie wyeksponowane zostało przez Carlosa Castro grającego na instrumentach perkusyjnych. Towarzyszyły mu vihuela na przemian z gitarą renesansową w rękach Fernando Reyesa. Ekspresyjnie i lirycznie zarazem Psalmy śpiewała Paulina Ceremużyńska, absolwentka wykonawstwa muzyki średniowiecznej na Uniwersytecie Paris-Sorbonne, od lat współpracująca z oboma instrumentalistami.
        Na program koncertu złożyło się 13 Psalmów, w  tym jeden zaprezentowany w wersji instrumentalnej, oraz dwa bisy wywołane przez entuzjastycznie oklaskującą wykonawców widownię. Jeden z prezentowanych utworów:

PSALM XCI

Qui habitat in adiutorio Altissimi

Kto się w opiekę poda Panu swemu
A całym prawie sercem ufa Jemu,
Śmiele rzec może: "Mam obrońcę Boga,
Nie będzie u mnie straszna żadna trwoga."

Ciebie on z łowczych obierzy wyzuje
I w zaraźliwym powietrzu ratuje;
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
Pod Jego pióry ulężesz bezpiecznie

       W koncercie drugim, w Filharmonii Krakowskiej, przypomniana została opera Romana Statkowskiego, skomponowana w 1903 r. z librettem na podstawie pierwszej polskiej powieści poetyckiej (1825) Maria Antoniego Malczewskiego. Roman Statkowski napisał operę bardzo polską, z rozpoznawalnymi akcentami, motywami, symbolami. Świetny, potężny, radosny polonez prawie na samym początku, po arii Wojewody i poleceniu zabicia niechcianej synowej robi naprawdę wrażenie. To nie płaczliwie-nostalgiczny, ojczyźniany Ogiński ani też filmowy polonez Kilara, lecz dworsko-majestatyczny, biesiadny, radosny, potężny. Nie tęsknota w nim, lecz duch biesiady, wiwat i dostojeństwo. Zaraz potem, jeszcze w I akcie pojawia się mazur - porywający, skoczny, niemal brakuje tchu. Do obu tańców arie wykonuje chór. Obok tego, w akcie drugim pojawiają się liryczne bardzo arie Marii oraz duety Marii i Wacława. Partia tytułowej bohaterki charakteryzowana jest przez towarzyszące jej delikatne dźwięki harfy. Mroczna dusza Wojewody z kolei ma silną linię wiolonczeli z przejmującym fragmentem wiolonczelowego kwartetu w I akcie. Sam w sobie ten kawałek jest niezwykły i swobodnie można go słuchać jako odrębny utwór.  
       Fantastyczny zupełne fragment to kulig.  Szalone tempo, dzikość, taniec weneckich masek, pod którymi kryją się nasłani przez Wojewodę zabójcy: dynamika i mroczne przeczucie, groza. Wszystko razem. W szalony rytm zapustów Statkowski wplótł także oberka, kolejny polski taniec. A żeby dopełnić wątek owej polskości opery, trzeba jeszcze wspomnieć o Bogurodzicy. A tak, jest nawet Bogurodzica, śpiewana (pierwsza zwrotka) a capella przez polskich wojaków wyruszających na wojnę z Tatarami. 
       Większość libretta Statkowski wziął żywcem z poematu Malczewskiego, np. arie Miecznika, Marii, Wacława, pieśń Pacholęcia, piosenka śpiewana przez maski. Tylko tam, gdzie romantyczna konwencja powieści poetyckiej wymagała tajemnicy zamiast słów, kompozytor musiał stworzyć własny tekst. Wojewoda w utworze jest postacią milczącą, nie odzywa się ani słówkiem. W operze nie mógł milczeć, to oczywiste. Ale zaletą opery jest też muzyka pomiędzy ariami, np. charakterystyczny wstęp do aktu II, w którym słychać tętent konia.
        W krakowskiej wersji koncertowej tytułową bohaterkę kreowała Wioletta Chodowicz. Osobiście wciąż nie mogę się do niej przekonać, ale i tak o wiele bardziej podoba mi się jako Maria niż jako Halka. Jako Wojewoda Krzysztof Szumański, Tomasz Kuk jako Wacław, Adam Kruszewski w partii Miecznika dobrze wywiązali się z zadania. Może Tomasz Kuk w wysokich rejestrach trochę przesadził, ale to krótko trwało. Monika Korybalska jako Pacholę była dla mnie bardziej czytelna niż Katarzyna Rzymska w nagraniu płytowym. Chór Polskiego Radia również brał udział w nagraniu i wystąpił w sobotę w Filharmonii Krakowskiej. Całością dyrygował Tomasz Tokarczyk, który nadal warstwie muzycznej siłę, dynamikę i mocno brzmiący patos. Dominowały blachy, kotły i instrumenty dęte. Na szczęście między nimi można też było zasłuchać się w delikatność harfy czy nostalgiczne i niepokojące smyczki.
       Bogactwo motywów rozwijanych w całej kompozycji zawiera już uwertura. Od samego początku muzyka wprowadza in medias res, wciąga i już napięcie nie spada, nawet w partiach lirycznych. Da się to wytrzymać, ponieważ w sumie jest to dzieło niespełna dwugodzinne.  No i naprawdę można tego słuchać jak czegoś, co się zna, co jest mimo wszystko swojskie, a przy tym nienużące, dynamiczne. Jak ktoś chce się dowartościować patriotycznie, a z Moniuszką mu nie po drodze (jak mnie), Chopin go drażni (znam takich), od Pendereckiego bolą go zęby, a Lutosławski to kosmos, spokojnie może dać się uwieść muzyce Statkowskiego. Oczywiście,  żartuję. Mimo wszystko uważam, że Maria powinna być w repertuarze każdej polskiej opery i dziwię się, że jeszcze nie jest. To naprawdę dobra muzyka,  zawierająca mnóstwo hitowych fragmentów.  Warta jest odgrzebania z niepamięci i spopularyzowania, do czego na pewno przyczyniło się nagranie płytowe Łukasza Borowicza z 2009 roku oraz ubiegłoroczne po raz pierwszy wystawienie jej zagraniczne na Wexford Opera Festiwal w Irlandii (czterokrotnie:22, 28 i 31 października oraz 4 listopada 2011, premiera transmitowana do krajów Europejskiej Unii Nadawców) gdzie również prowadził ją Tomasz Tokarczyk. Inscenizacja w Wexford była produkcją międzynarodową, reżyserowaną przez Michaela Gieleta, ze scenografią Jamesa Macnamary i choreografią Edel Quinlan. Najwyższy czas, żeby i polska publiczność częściej mogła Marię słuchać i oglądać.
.




16 lip 2012

Co się mogło było stać

       Helena Rotwand Opętaniu, czyli zgubnych skutkach masażu stóp, żongluje powieściowymi konwencjami, kulturowymi znakami i stylistycznymi kliszami, wciągając czytelnika w swoisty labirynt detektywistycznych dociekań.  Rzecz zaczyna się klasyczną inwersją czasową, notatką z procesu sugerującą jakoby mamy do czynienia z powieścią śledczą, której akcja będzie się rozgrywać  w sali sądowej. Tu i w kolejnych sądowych odcinkach pojawia się stylistyczna konwencja języka prawniczo-dziennikarskiego z typowymi zwrotami wzmagającymi gonienie za sensacją: zapowiada się sprawa bez precedensu, pikanterii sprawie dodaje fakt itp.
      Już następny fragment utworu gwałtownie cofa nas sześć miesięcy wstecz, do pierwszego kwietnia, co od razu pozwala na niejakie wzięcie całej fabuły w nawias primaaprilisowego żartu. Nie tylko proces ostatecznie okazuje się jedną z wielu konwencji literackich, wykorzystywanych przez dwoje głównych bohaterów jako swoisty kod porozumiewawczy.  Autorka bowiem wyposażyła ich w nieprzeciętną łatwość językową, pozwalającą na iście lawinową produkcję mailowej korespondencji (mimo współczesnej technologii mamy do czynienia z powieścią typu epistolograficznego), która raz po raz przeradza się w nowe formy: są tu notatki, kwestionariusze osobowościowe, dowcipne opowiadania w stylu science fiction jakby żywcem wzięte z Lemowskich Opowieści o pilocie Pirxie, groteskowe short story ataku plemników na żeńską gametę, czyli komórkę jajową, który z kolei przypomina fragment scenariusza ataku na Gwiazdę Śmierci z Gwiezdnych wojen czy równie stylistycznie parodystyczne opisy życia jaskiniowców przeniesione czy to z Walki o ogień, czy naśladujące Pamiętniki Adama i Ewy Marka Twaina.
      Żonglowanie aluzjami literackimi i filmowymi to dominująca cecha wielopiętrowej narracji powieściowej. Kontekstualność mailowej korespondencji zmusza do ciągłej gotowości pamięci, dzięki czemu razem z bohaterami możemy się bawić pseudonimami (Hrabia Dracula,  Alicja i Królik, Wanda, co nie chciała...,  Kapitan Nemo,  Eleonora, Jawnogrzesznica, Mistrz, Quasimodo i Esmeralda... - to tylko niektóre z nich z szeregu pierwowzorów literackich), aluzjami (np. filmy Masz wiadomośćMłody Frankenstein, Matrix itp.). Część z nich zostaje przez autorkę przywołana wprost, inne pozostają w sferze domysłów czytającego, zostaną rozpoznane, albo nie, w zależności od stopnia znajomości konwencji, rozmiaru oczytania. Osobiście miałam większe problemy z odczytywaniem aluzji filmowych, ponieważ moja znajomość kinematografii przywoływanej przez autorkę zdecydowanie nie dorównuje wachlarzowi zastosowanych skojarzeń.  Weźmy takiego Frankensteina, który  wraz z pomocnikiem Igorem umiejscawia się w kontekście filmu Młody Frankenstein, gdy tymczasem w mojej pamięci najpierw sytuuje się on w odniesieniu do pierwowzoru literackiego Mary Shelley. Podobnie nie jestem pewna czy wzmianka o prof. Higginsie została wprowadzona jako odniesienie do Pigmaliona George Bernarda Shawa czy raczej filmu My Fair Lady zrealizowanego na podstawie dramatu. Prawdopodobnie nie jest to aż takie ważne. Zastosowane gry konwencjami, aluzjami kulturowymi umacniają umowność całej sytuacji, potęgują fikcyjność zdarzeń. 
      Dodatkową zaletą powieści Heleny Rotwand jest lekki, dowcipny i reporterski i poetycki zarazem język, widoczny zwłaszcza w opowieściach wykraczających poza granice Warszawy. Można zakwalifikować je jako konwencję podróżniczą. Świetne opisy wędrówek po Dolomitach, w Górach Świętokrzyskich, zdobywania Łysicy, wyjazdu na Mazury zawierają i plastyczne opisy, i celne obserwacje obyczajowe, a przy tym podszyte są dużą dozą humoru, jak np. Rano świata nie było, ukradli. Wszystko zasnuła gęsta mgła lub Pijani powietrzem, wysiłkiem i merlotem z Trentino padliśmy, albo Nie znam się na wołach, ktoś musi mi podpowiedzieć, jaka jego część jest najtwardsza zaraz po kopytach. No, to tę część nam podano.
      Czytać Opętanie można na wiele sposobów. Można śledzić losy bohaterów, zastanawiając się, na ile  możliwa jest perwersja że dwoje dorosłych ludzi może spędzić ze sobą dwa dni i dwie noce z dala od świata, w dodatku pijąc alkohol i wylegując się na kanapie…. bez pójścia na całość.Czytelnik spodziewający się owego pójścia na całość, zapewne będzie zawiedziony.
       Można też jak detektyw wczytywać się w meandry korespondencji bohaterów rozszyfrowując kody kulturowe, konwencje literackie i razem z nimi bawić się językiem, skojarzeniami, dowcipem.  Można też potraktować rzecz całą serio, jako przyczynek do refleksji o zjawisku socjologicznym portali randkowych, o psychologii relacji damsko-męskich, o kulturowej zmienności pojęć normalności i aberracji.
       Zamiast zakończenia historia zostaje przeniesiona w sferę absolutnej fikcji powieściowej, a może raczej odwrotnie: fikcja staje się rzeczywistością, gdyż bohaterka postanawia… wydać listy jako książkę pod tytułem Opętanie… Helena Radwańska staje się Heleną Rotwand piszącą powieść, którą własnie czytamy. Mistrzem  tego typu metod demistyfikacji był Teodor Parnicki, którego Zabij Kleopatrę to majstersztyk przekraczania granic czasowych, narracyjnych i fabularnych.  Po lekturze utworu Parnickiego pozostajemy z pytaniem, kto tak naprawdę napisał Zabij Kleopatrę, które de facto nigdy nie powstało. Po lekturze Opętania za Heleną Radwańską/Rotwand możemy zapytać: gdzie jesteś, Fryderyku? A odpowiedź?  Fryderyka nie ma. On nie istnieje. Nigdy nie istniał.  Różnica między historykiem a poetą polega raczej na tym, że jeden opowiada o tym, co się rzeczywiście stało a drugi, co się mogło było stać (Arystoteles). 
         Największy dylemat mam z określeniem, które pojawiło się gdzieś w zapowiedziach powieści, jakoby należała ona do tak zwanej literatury kobiecej.  Nie bardzo wiem, jak to rozumieć.  Z reguły nie czytam takiej literatury, więc co oznacza zwrot literatura kobieca? Utwory pisane przez kobiety? Czy twórczość Olgi Tokarczuk też się do niej zalicza??? Raczej nie spotkałam się z taką etykietką w jej przypadku. Czyżby więc chodziło o prezentację kobiecego punktu widzenia, sposobu przeżywania?  Jakiegoś pierwiastka żeńskości, jakkolwiek byłby on definiowany? W takim razie Panią Bovary Flauberta należy również  tak określić, co wydaje się jeszcze bardziej absurdalne. Chyba nie należy za bardzo ufać specjalistom od marketingu.  


Helena Rotwand, Opętanie, czyli zgubne skutki masażu stóp, Wydawnictwo Novae Res, Gdynia 2012

10 lip 2012

piwniczny chłód

piwniczny chłód
coraz więcej słoiczków
z wiśniowym dżemem

2 lip 2012

upał

upał
zapach ciasta
z piekarnika

28 cze 2012

Roberto Calasso "Literatura i bogowie"

        Czy pisarz musi pisać o tym, co gnębi przeciętnego homo sapiens? Czy pisarz współczesny musi sięgać po język, którym posługuje się masowy użytkownik, czyli ten najmniej na piękno języka wrażliwy? Czy literatura musi być tak samo brudna, szara, trywialna, dosadna, twarda, tępa, śmierdząca, "mięsożerna", wulgarna, bebechowata, psychopatyczna, zidiociała... jak poszczególne przypadki ludzkich osobników i ich codziennej egzystencji? Czy jeśli współczesny człowiek w takim wydaniu zdemokratyzowanej normy (norma demokratyczna to zawsze równanie w dół, a nie w górę) nie myśli o niczym innym, tylko o forsie, karierze i seksie, to literatura automatycznie musi być taka sama? Czy jeśli każdy dzień zaczyna się od wiadomości o tym, kto kogo zamordował (o ile wiadomo, kto i kogo),  gdzie kto i dlaczego zginął (o ile wiadomo, dlaczego), kto kogo i za ile podsłuchiwał, na czyje zlecenie,  kto z kim spędził noc i kogo zdradził (o ile wiadomo kto i z kim), kto komu podłożył świnię, kto kogo okradł, zgwałcił, kto na kogo doniósł... to czy literatura musi automatycznie powtarzać te historie, bo samo czytanie newsów nam nie wystarcza? Czy jeśli mass media potrafią z dewianta i wielokrotnego mordercy zrobić bohatera, przysparzając mu popularności i dochodu, to pisarze, żeby również być na topie i wydawać tak zwane bestsellery, muszą zrobić to samo?
      Zawsze uważałam, że na wszystkie te pytania jest jedna odpowiedź: nie. I wiem, że jest to odpowiedź idąca na przekór temu, co dzisiaj jest trendy w ogóle w sztuce, nie tylko w literaturze, bo także w filmie, teatrze, muzyce tzw. popularnej. Najczęściej jako argument pada: bo takie jest życie, a sztuka ma dotykać życia, ma je pokazywać,  opisywać, interpretować. Nie zgadzam się! Od opisywania i interpretowania psychopatów jest kryminalistyka i psychiatria, od opisywania i naprawiania patologii społecznej jest socjologia, psychologia i prawo i tak dalej. Sztuka musi wykraczać poza to, co zwykliśmy nazywać codziennością, materialistycznym ograniczeniem do napełniania brzucha i dorabiania się. To, owszem, jest częścią naszego życia, ale do tego sztuka nie jest wcale potrzebna.
     Mojej intuicji i organicznemu sprzeciwowi, jaki zawsze odczuwam, gdy czytam teksty (prozatorskie czy poetyckie), które dotykają tak zwanej rzeczywistości a poza tym nic z nich nie wynika, przychodzi w sukurs Roberto Calasso w najnowszej książce Literatura i bogowie, której obszerną recenzję Dariusza Czai wraz z refleksją o całej twórczości włoskiego pisarza zamieścił swego czasu Tygodnik Powszechny w dodatku Conrad 02. Przede wszystkim Calasso -pisze Dariusz Czaja - umieszcza literaturę (mit, opowieść, poezję, narrację) w przestrzeni "długiego trwania", może też i dlatego tak mocno podkreśla ścisłe powiązanie literatury ze sferą egzystencjalną i - aż strach powiedzieć - duchową.
      W dzisiejszym świecie wszystko jest tymczasowe, krótkotrwałe, a jeśli się czyta, to też szybko, pobieżnie i po łepkach; im krótsze newsy, tym lepiej, bo współczesny czytelnik się nudzi, dłuższego tekstu po prostu nie zrozumie. Im krótsze migawki z kataklizmów i sensacji, tym lepiej, bo widz przełącza kanały, na jednej wiadomości może się skupić zaledwie dwie sekundy. Calasso proponuje natomiast coś, co znajduje się w całkowitej sprzeczności ze współczesnymi trendami. Przyczyną owej ekscentryczności jest wyrażone wprost przekonanie, (…) że za szczelinami  t e j  rzeczywistości (...) istnieje bliżej nieokreślona, ale nie mniej przez to realna  i n n a  rzeczywistość.
       O czym więc jest Literatura i bogowie? Ściśle rzecz biorąc to osiem wykładów, które Calasso wygłosił w Oxfordzie w 2000 roku. Ale są to wykłady akademickie tylko z pozoru, a ich tematyka mówi o tym, jak w wybitnych dziełach zachodniego świata odciskały się błyski niewidzialnego. Do wyjaśnienia tej kwestii Calasso posługuje się terminem literatury absolutnej, której definicja brzmi następująco: Jest to  l i t e r a t u r a, ponieważ chodzi w niej o taki rodzaj wiedzy, która ma przekonanie i do tego dąży, aby nie być dostępną w żaden inny sposób, jak tylko za pośrednictwem utworu literackiego - jest  a b s o l u t n a, ponieważ jest wiedzą, która przypomina poszukiwanie absolutu i dlatego nie może dotyczyć niczego częściowego, tylko musi ogarniać wszystko; a jednocześnie jest  ab-solutum, czymś uwolnionym od wszystkich nakazów posłuszeństwa i od więzów przynależności, od jakiegokolwiek funkcjonowania na rzecz grupy społecznej. 
         Jak rozumiem więc, włoski pisarz nadaje literaturze wartość poznawczą, taką, której nie można zdobyć w żaden inny sposób (posługując się analizą psychologiczną, socjologiczną, opisem statystycznym, prawniczym ani językiem naukowym). Jest to funkcja poznawcza, która docieka, szuka odpowiedzi na pytanie: co TAM jest? Poza nami? Poza światem? Poza codziennością? Tam, po drugiej stronie lustra. Podstawowe pytanie egzystencjalne to nie jest kwestia za co przeżyję następny tydzień i gdzie zarobię więcej (to raczej kwestia społeczna), lecz  p o  c o  w  o g ó l e  ż y j ę. Jeśli literatura nie będzie poszukiwać odpowiedzi na to pytanie, to czym się stanie? ... Przypuszczam, że jeszcze jednym dwusekundowym newsem tylko.
       A co mają do tego bogowie, biorąc pod uwagę dzisiejszy zlaicyzowany świat, a przynajmniej ten oficjalny wymiar świata, w którym mówienie o duchowym wymiarze egzystencji, o religii w sensie jej osobistego przeżywania, o wierze zostało zrównane z pojęciem obskurantyzmu. 
        Zasadniczą ideą książki Calasso Literatura i bogowie jest przekonanie o namacalnej i nieodzownej obecności bogów w największej literaturze wszech czasów, począwszy od Homera, w muzyce, w sztuce... Jeśli oni znikają, literatura także upada, zaniża swe loty, znika. Bogowie są pokarmem sztuki i jej uzasadnieniem. Są warunkiem jej istnienia, choć, tak samo jak ludzie, ulegają duchowej degradacji pod wpływem ekspansji materialistycznej cywilizacji. Stechnicyzowana rzeczywistość próbuje ich rugować, ale oni:
     Choć pokonani, nie byli zniewoleni, choć wygnani, byli wciąż żywi,
     Pomimo edyktów Człowieka i jego pogróżek,
     Nie abdykowali, lecz uparcie trzymają w dłoniach
     Swoje złamane berła i krążą na wietrze.

(Verlaine)
     "Na początku było Słowo..." Nie , nawet mniej: na początku była sylaba, niezniszczalna pierwsza materia, wieczna, czysta wibracja i forma, metrum. Sylaba daje życie, z niej powstał świat. Słowo to już coś więcej niż sylaba. Istnieje razem z umysłem równolegle z nim, obok a zarazem współistotowo. Umysł i słowo należą do dwóch różnych rzeczywistości, ale działają razem: umysł bez słowa, jak i słowo bez umysłu pozostałyby jałowe i bezsilne, a przynajmniej nidostatecznie silne, by zanieść ofiarę bogom.  
      Czym jest metrum? Zaprzęgiem słowa - twierdzi Roberto Calasso. Tak jak umysł, żeby miał siłę musi zostać zaprzęgnięty w słowa, tak słowo zostaje zaprzęgnięte w metrum, które nadaje mu moc nieśmiertelności. Metrum - to jarzmo słowa, które unieśmiertelnia: poprzez słowo obrzędowe zapewnia nieśmiertelność bogom; poprzez słowo literackie zapewnia nieśmiertelność artyście. 
      Calasso przestrzega jednak przed prymitywnym rozumieniem nieśmiertelności literatury jako pamięci, która dociera do przyszłych pokoleń. Chodzi o sens bardziej zasadniczy, istotnie głębszy. Literatura nie istnieje bez formy wyznaczanej przez metrum. Kiedyś pisarze byli znacznie bardziej wyczuleni na metra stosowne do celu wypowiedzi, jej funkcji, okoliczności, adresata... Dzisiaj ta wrażliwość zanika, a wśród czytelników prawie nie występuje. Stąd też i literatura, poszczególne dzieła zamiast pretendować do nieśmiertelności, raczej aspirują do stania się zaledwie sezonowymi bestsellerami. 
      Współczesny świat stał się płaski, płytki, jednowymiarowy, stracił bowiem transcendencję zamieszkiwaną przez bogów, do której człowiek mógłby i chciałby przeniknąć. Człowiek dzisiejszy nie wierząc w transcendencję, nie zamierza do niej wkraczać i jej poznawać, w dodatku utracił narzędzie, przy pomocy którego mógłby to osiągnąć. Tym narzędziem było kiedyś właśnie  
m e t r u m - ten zaprzęg słowa, słowa sakralnego, słowa obrzędowego, hymnu, wyrażającego TAK dla istnienia. Słowo w tej samej chwili, w której zaczyna się artykułować, potwierdza świat.  Nie jest więc obojętne, jakie to są słowa, jak je wypowiadamy, jak łączymy, w jakie zaprzęgniemy miary. 
      Miary metryczne rozgrywają się w czasie, bez nich czas mógłby się zatrzymać. Dziś chyba już nie odczuwa się lęku z tego powodu, człowiek współczesny przyzwyczaił się myśleć o względności czasu, snuje rozważania a nawet plany podróży w czasie. Kiedyś jednak, w czasach gdy powstawała Rigweda, o której pisze Calasso w wykładzie Miary metryczne to trzoda bogów, recytowanie wersów zbudowanych z miar metrycznych miało za zadanie podtrzymywać upływ czasu, jego istnienie. Przerwanie czasu spowoduje, że bieg dnia się nagle zatrzyma,  że cały świat znajdzie się w stanie nieodwracalnego rozproszenia.
      Współczesna nauka oraz doświadczenie codzienne skutecznie wykorzeniły z nas lęk, przyzwyczajając do życia w stanie permanentnego chaosu. Pewien stały stopień entropii jest cechą, a może nawet warunkiem istnienia Kosmosu, a więc i naszego istnienia.  To dawno, dawno temu, gdy zmiany zachodziły niesamowicie powoli,  niezauważalnie w ciągu jednostkowego życia, panowało przekonanie, że świat jest stabilny i niezmienny. Dzisiaj wszystko pędzi i zanim przyzwyczaimy się do jednego układu sił społeczno-politycznych, do takich czy innych rozwiązań prawnych, do tysiąca ułatwiających (bądź utrudniających) życie wynalazków technicznych, już musimy przystosowywać się do nowych.
       Kiedyś mądrość była kojarzona z wieloletnim pracowicie gromadzonym doświadczeniem: z czasem, który pozwalał na kompletowanie kolekcji. Wtedy narodziła się idea biblioteki. Dzisiaj - przypuszczam - coś takiego jak idea biblioteki w ogóle by nie powstała, bo nie ma czasu na gromadzenie czegokolwiek. Dzisiaj mądrość zastąpiono inteligencją definiowaną jako permanentną zdolność adaptowania się do zmiennych warunków. 
      Ale odeszłam od głównego wątku. Sylaba czyli wibracja, dźwięk, wykrzyknik, potwierdzenie.... Sylaba zaprzęgnięta w metryczną miarę stwarzającą świat. To dlatego artysta jest także stwórcą, czyli bogiem stwarzającym. Ale nie do końca.  Calasso kończy swój wykład opowieścią o braciach Rbhu, którzy spełniali wszelkie warunki po temu, bo dorównać starożytnym bogom i na równi z nimi przezwyciężyć śmierć. Ale nie udało się im, ponieważ popełnili wielki grzech: stworzyli kopię, idealną, doskonałą kopię boskiego kielicha. Pokazali w ten sposób, że są artystami, ale bogowie im tego nie wybaczyli, bo nigdy nie można stać się wystarczająco nieśmiertelnym.
        Ta jedna jedyna cząstka boskości, której moglibyśmy się doszukiwać we własnym istnieniu, ukrywa się i zarazem odsłania swą obecność w naszej psychice, ponieważ czymkolwiek bogowie są, ujawniają się przede wszystkim jako zjawiska mentalne. Jednak, wbrew współczesnym trendom psychologicznej poprawności rzekomo dążącej do obiektywizmu, które umieszczają istnienie bogów co najwyżej w klinice psychiatrycznej, są oni zaledwie cząstką sił psychicznych. To znaczy, że ich istnienie jest znaczne głębsze, szersze i powszechniejsze niż się wydaje, choć coraz mniej jest obszarów, które mogłyby być w dalszym ciągu miejscem ich epifanii.
        Dawną przestrzeń liturgiczną umożliwiającą wkroczenie sacrum w profanum dzisiaj zastąpiła społeczność i to, co za społeczne się uznaje. Siły społeczne spełniają funkcję dawniej zarezerwowaną dla religijności: obrzędy masowych widowisk sportowych, kult sportowców, piosenkarzy, aktorów, pielgrzymki na koncerty ulubionych wykonawców, celebrowanie telewizyjnych programów rozrywkowych według powielanych schematów, rytualne oglądanie tasiemcowych seriali, wieloodcinkowych programów z udziałem tzw. celebrytów, wreszcie publiczna spowiedź z najbardziej intymnych spraw w takich czy innych „rozmowach w toku”… Czy szczelnie zapełnionej przez społeczeństwo rzeczywistości jest jeszcze miejsce na odrobinę metafizyki?
        Może właśnie literatura? Może poezja? Oczywiście nie ta krzycząca jaskrawymi okładkami bezguścia, nie ta nastawiona na komercyjny sukces, lecz taka,  która pozwala widzieć coś, czego inaczej by się nie zobaczyło, za pośrednictwem tego, czego nigdy wcześniej się nie słyszało. Rozpoznać ją można po wywoływanym wstrząsie, kiedy jeżą się włosy a wzdłuż kręgosłupa przebiega dreszcz. Jak łatwo zauważyć, nie jest to literatura, której zaletą miałaby być uspokajająca przyjemność służąca zamiast środka nasennego. Podążając za słowem, wkraczamy w inną rzeczywistość, w królestwo znajdujące się poza klatką kategorii wywodzących się od Platona i Arystoteles, do tej nieznanej ziemi, gdzie nadal trwa mit, zamieszkiwany przez bogów i błąkające się zjawy, przez widma i wozy cygańskie znajdujące się w ciągłym ruchu. (…) Kultura, zgodnie z późniejszym znaczeniem tego słowa, powinna być zdolnością odprawiania niewidzialnych obrządków, otwierających dostęp do tego królestwa, które jest również królestwem umarłych.
        Tak więc literatura absolutna jest innym sposobem poznania, jest formą docierania do prawdy często ukrytej przed nawet przed najsilniejszym teleskopem i elektronowym mikroskopem. Dlatego uprawnione jest pytanie: kiedy poeta patrzy na drzewo, co właściwie widzi? Stoi pod tym drzewem, ale to, czego szuka, na pewno znajduje się gdzieś poza drzewem. Jak Proust wyjaśnia, specyficzne spojrzenie poety polega na tym,, ze patrzy na diamenty jak na szklankę wody i na szklankę wody jak na diamenty. Nie wrażenia, ale prawa znajdujemy w centrum tego odbioru świata, który odróżnia pisarza od innych ludzi  - i który go skłania do obserwowania rzeczy na świecie z tak uporczywą uwagą, że sprawia wrażenie detektywa lub zakochanego.
      Rzeczywistość literatury rozgrywa się zawsze Gdzie Indziej. Przez wąską szczelinę pozwala zajrzeć w rzeczywistość metafizyczną tak bezlitośnie dzisiaj deprecjonowaną, ponieważ bywa zbyt wymagająca dla współczesnych przyzwyczajonych do wygody i dobrobytu, bywa za ciemna dla tych, którzy żyją w nigdy niezasypiających rozświetlonych miastach, na którymi nie widać gwiazd. A to właśnie stamtąd przez niewidzialną szczelinę wyłania się władcze ramię boga wskazujące na nie zawsze świadomego swej roli pisarza, posłusznie chwytającego rylec i tabliczkę do pisana. Pomiędzy nimi odcięta głowa Orfeusza bezustannie śpiewa pieśń przeciw śmierci.