Powiada się, że czasy są złe, że
autorytety upadły. Od dwustu lat kultura europejska stale kwestionuje autorytet
jako zasadę właściwą dojrzałemu człowiekowi. Dorosłość to opieranie się na
samym sobie, wybieranie własnej ścieżki, podążanie własną drogą. Nikt i nic nie
może, nie powinno dyktować rozwiązań, ferować ostatecznych ocen, zwłaszcza w
sferze zjawisk tak niejednoznacznych, jak kultura. Jeśli pominąć socjologiczne
i polityczne definicje autorytetu jak źródła władzy uprawniającego do
kierowania innymi poprzez, najczęściej zinstytucjonalizowane, jego formy, to w
odniesieniu do szeroko pojętej kultury posiadanie autorytetu jest wynikiem
indywidualnych walorów osobowości, zalet charakteru i umysłu, osobistej charyzmy,
które przyciągają, wzbudzają szacunek i poważanie, często też podziw i
sympatię. Tak pojęty autorytet ma charakter psychospołeczny i indywidualny
zarazem; jest uważany za takiego przez grupę osób o podobnych zainteresowaniach
lub środowisko zawodowe, ze względu na przynależność pokoleniową lub zasób
posiadanego życiowego doświadczenia i wiedzy.
Początków wiedzy należy szukać, jak
zauważa Krzysztof Pomian, w rozwoju kolekcjonerstwa, w zbieraniu tego, co
stare. I chociaż budowanie kolekcji spełniało różnorakie funkcje: prestiżową,
ekonomiczną, poznawczą, estetyczną – w efekcie pozwalało na gromadzenie wiedzy
potrzebnej, żeby umieć rozpoznawać to, co wartościowe od bezwartościowego. Tak
czy inaczej, gromadzenie kolekcji, jak i gromadzenie wiedzy wymaga czasu.
Autorytet także nie jest dziełem jednego dnia czy nawet roku. Budowanie go trwa
latami na podobieństwo wznoszenia monumentalnej budowli wspartej na solidnych
fundamentach. Fundamenty są niewidoczne, trzeba się najpierw głęboko wkopać: w
tradycję, w historię, w to, co było, jak w ziemię nawarstwianą przez wieki. I
jeśli nawet, budując gmach kultury współczesnej, odrzucimy to czy owo,
trzeba w i e d z i e ć, co się odrzuca i
co proponuje w zamian.
Człowiekowi współczesnemu tej elementarnej wiedzy po prostu brakuje. Stąd
„Carmen” nie jest znana jako opera Bizeta, ale fajna melodia z reklamy środka
czyszczącego najgorsze zabrudzenia w kuchni; słynne „ociec, prać” nie jest już
cytatem z Sienkiewicza, tylko zabawną nazwą proszku do prania; „Oda do radości”
nie ma za autora Beethovena i nie jest fragmentem IX Symfonii, lecz piosenką
Eurowizji.
Lew
Tołstoj uważał, że wiedza daje pokorę. Dlatego im większą ktoś ma wiedzę, tym
trudniej wykreować go na powszechnie akceptowany autorytet. Jak na licznych
przykładach dowodzi w swojej książce Francis Wheen, największymi, a
przynajmniej najbardziej opłacalnymi autorytetami współczesności są po prostu
autorzy bredni. Odpowiednio opakowana i sprzedawana głupota przynosi milionowe
zyski. No i mamy Hiltonki, Dody, Jole i inne różowe królowe, których udane i
mniej udane repliki spotkać można wszędzie, nie tylko na balu przebierańców.
Brak
wiedzy, na której gromadzenie nikt dzisiaj nie ma czasu, spowodował namnożenie się autorytetów. Co
krok to autorytet. Nie sposób przeżyć dnia, żeby na jakiś się nie natknąć.
Wszyscy przekonują, że są właśnie tymi, którzy najlepiej znają się na rzeczy.
Utwierdza ich w tym przekonaniu
niesłychana łatwość puszczenia w obieg swoich bredni, jak udowadnia
Andrew Keen w „Kulcie amatora”. Głosy internautów w sieci, mimo pozorów
ożywionej dyskusji, są w istocie krótszymi lub dłuższymi monologami. W
anonimowej masie rozmówców nie ma autorytetów i każdy na równych prawach głosi
swoją wizję świata. Wszyscy mają rację. Brak kryteriów rozróżniania zaciera wszelkie różnice. Gdzie nie ma
prawdy, nikt nie błądzi.
Masa,
masa, masa, brak różnic – kimkolwiek byśmy byli – jesteśmy tacy sami: kobiety,
mężczyźni, dzieci, dorośli, konserwatyści, liberałowie, artyści i pacyfiści,
uczeni i nieuki... o, przepraszam, wykształceni inaczej. W
demokratycznym państwie równości nie ma autorytetów, bo opinia większości grupy
– społeczeństwa – stada – którzy znają się mniej w danej kwestii, wygra zawsze
w głosowaniu z tymi, którzy znają się lepiej, a tych jest zawsze mniejszość!
Nieuchronnie spadamy na samo dno kultury, wiedzy, umiejętności, zdrowego
rozsądku. Człowiek współczesny, nieprzygotowany do udźwignięcia wymagającej
dojrzałości, nieumiejący radzić sobie z samotnością, polegając na opinii
większości, skazał się na posłuszeństwo wobec pseudoautorytetów celebrytów z
Pudelka. Tylko w społeczeństwie
demokratycznym jest możliwe, że gwiazdka z „Idola”, o wiedzy historycznej
ograniczonej do historii swojego występu w programie, wypowiada się jako
autorytet w sprawach polityki państwowej przy entuzjastycznym aplauzie
zgromadzonej w studiu publiczności.
Krzywą sondaży popularności programów telewizyjnych równie dobrze można nazwać
wykresem pustki wewnętrznej. Oglądalność jest najmocniejszym argumentem i
największym autorytetem decydującym o programach. Nie chodzi przecież o to, co
ważne, piękne, słuszne, prawdziwe, ale o to, co nam się podoba. Co podoba się
większości. Nieprawda więc, że autorytetów nie ma. Przeciwnie – mamy ich w
nadmiarze.
„Jeśli
coś nie jest popularne, nie jest kulturą”, przytacza Wiesław Godzic motto z
pewnej konferencji w Stanach Zjednoczonych. Kulturą więc jest to, co d z i s i a j
trendy, na topie i cool. Sezonowi prorocy kultury dnia dzisiejszego
pojawiają się równie szybko, jak nieoczekiwanie znikają. Im więcej esemesów wysłanych przez widzów na
uczestnika programu tanecznego, tym dłużej będzie oglądany; im więcej
włączonych telewizorów w porze emisji najdłuższego i najgłupszego serialu, tym
więcej odcinków jeszcze będzie; im więcej sprzedanych egzemplarzy kolejnej
powieści o niczym, tym dłużej trwa złudzenie, że jeszcze żyjemy w erze
Gutenberga.
Tomasz
Kozłowski wyodrębnił myślenie linearne, odchodzące w przeszłość, w
anachroniczną niepotrzebną umiejętność współczesnych analfabetów wychowanych na
telewizji, reklamach i Internecie. Jego przeciwieństwem jest myślenie obrazowe,
czy raczej obrazkowe, którego szczytem jest przeczytanie i zrozumienie prostego
zdania pojedynczego w coraz bardziej przypominających komiksy gazetach.
Konsument się męczy po prostu i trudnej rzeczy, wymagającej, nie daj, Boże, głębszego namysłu – nie kupi. Zatrzymani na poziomie doznań i oczekiwań
trzylatka, szukamy tylko przyjemnych wrażeń. Potęgę smaku zastąpiła potęga
dobrego samopoczucia i samozadowolenia.
Z
„autorytetami” współczesności nie można wejść w jakiekolwiek relacje poza jedną
– bezmyślnego naśladownictwa. Wszyscy czytają to samo, oglądają to samo (bo np.
bardziej wartościowe programy uznane za zbyt egzotyczne dla przeciętnego
odbiorcy zostały przesunięte w pasmo, wedle terminologii Kazimierza Kutza, „telewizji dla nietoperzy”), ubierają się tak
samo i nawet to samo jedzą. Nie można z nimi dyskutować, gdyż nie ma już
języka, w którym dałoby się wyrazić zróżnicowane poglądy. Nie można z nimi
dyskutować także dlatego, że zanim się zada pytanie i doczeka odpowiedzi,
pseudoautoryet schodzi ze sceny, a w kolejce już czeka setka innych.
Paradoksalnie, postępująca demokratyzacja połączona z cywilizacyjnym rozwojem,
przeobrażenie świata odrębnych kultur w jedną globalną zunifikowaną wioskę
spowodowało, że głos prawdziwych autorytetów zamilkł. Bachtinowska kultura
dialogu przestała istnieć.
Kultura, prawdziwa kultura nie znosi
autorytetów. Ma i powinna mieć swoich Mistrzów. Tych podziwiają uczniowie,
adepci sztuki bycia sobą, a potem odchodzą w swoją własną drogę. Taka powinna
być naturalna kolej rzeczy. W momencie, gdy Mistrz staje się autorytetem od
wszystkiego i dla wszystkich, z reguły nie bez wydatnego udziału telewizji,
przestaje być nim dla równych sobie. Aktor staje się autorytetem, gdy zamiast o
rolę, pyta się go o rady w sprawie urządzania domu, przygotowywania
świątecznego stołu i zasady wychowywania dzieci. Pisarz z staje się
autorytetem, gdy zamiast pisać i mówić o swojej książce, z piedestału
telewizyjnego studia i w świetle jupiterów snuje polityczne proroctwa. W
konsekwencji nikt nie jest tym, za kogo się podaje, za to wszyscy są
autorytetami.
Mistrz, który staje się autorytetem dla
mas, kamienieje i kamienieje jego dzieło, staje się pomnikiem, na który, co
najwyżej, srają ptaki. A cóż nam po kamieniach? Przeobrażają się z czasem w
ruiny.
Pozostaje pytanie o sens ewentualnego
przywracania roli autorytetu w kulturze. Nawet jeśli byłoby to w jakimś stopniu
możliwe, kandydaci do tej roli chyba powtórzyliby za Ryszardem Legutką: „Powiem
krótko – masowa rozrywka i masowa kultura doskonale sobie poradzą beze mnie...”
Listy z daleka, nr 70/ czerwiec 2009